W stronę adaptacji
Lata 80. w polskim teatrze znaczy silnie nurt scenicznych adaptacji. Tak silny, że wręcz zagrażający wątłej egzystencji dramaturgii współczesnej.
Potem namiętność do adaptowania opadła. Bodaj z prozaicznych powodów wielkie dzieła epickie, a nawet nie tak wielkie, wymagały wieloosobowej obsady, zmian dekoracji, słowem pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Ubóstwo raczej skłaniało do monodramu niż do przedsięwzięć wymagających inscenizacyjnego rozmachu. Ale oto pod koniec tego sezonu w Warszawie mocnymi akcentami stały się adaptacje i to wielogodzinne, z udziałem mnogiej liczby aktorów, a przy tym starannie przygotowane od strony tzw. oprawy scenicznej. W Rozmaitościach Grzegorz Jarzyna dał "Księcia Myszkina" według "Idioty" Fiodora Dostojewskiego, w Ateneum Andrzej Pawłowski "Opętanych" Witolda Gombrowicza, a w kolejce czekają następne adaptacje. Jakkolwiek przedstawienia te bardzo wiele dzieli, to jednak łączy potrzeba penetrowania ważnej literatury, czasem jej przewartościowywania, częściej poszukiwania w niej podpowiedzi do portretu człowieka współczesnego.
Jedno wszak obu adaptatorów i reżyserów łączy bez wątpienia: dogłębna znajomość adaptowanej materii, mądry szacunek dla literackiego pierwowzoru, polegający na wyłuskiwaniu zeń tego, co rzeczywiście ważne. Reszta jest odmiennością stylistyk i celów. Jarzyna, adaptując "Idiotę", śladem Dostojewskiego wgłębia się we wnętrza bohaterów, zwłaszcza tytułowego, ale drążąc i poszukując prawdy jednostki daje jednocześnie portret rosyjskiej duszy. Pawłowski biorąc na warsztat Gombrowicza "powieść dla kucharek" czyni z niej, za sprawą umiejętnych zabiegów adaptatora, wprowadzenie do twórczości autora "Ferdydurke", swego rodzaju klucz czy przewodnik po typowych Gombrowiczowskich tematach. Mamy więc do czynienia z odmiennością drogi do tego samego celu: obu adaptatorów interesuje sytuacja człowieka współczesnego, opowiadana jednak z rozmaitych perspektyw i w rozmaitych poetykach.
Różnice stylistyczne przedstawień ukazuje już pierwsza scena obu widowisk, tym łatwiej poddająca się porównaniom, że w obu spektaklach mamy na samym początku do czynienia ze scenami toczącymi się w pociągu. U Jarzyny scena tonie w ciemnościach, muzyka i dźwięk sugerują podróż koleją, światło wydobywa z mroku poszczególne detale: ławki, kilku osobników, szkielet wagonu - jest to metoda łącząca realistyczny, a nawet naturalistyczny szczegół ze skrótem poetyckim, dająca w efekcie poczucie naoczności wydarzenia i zarazem jego pozoru. Takich znaków łamiących porządek realistyczny w spektaklu Jarzyny jest bardzo wiele: sytuacja wygląda niemal jak w życiu, a zarazem całkowicie teatralnie.
U Pawłowskiego scena "pociągowa" przypomina skecz estradowy. Pawłowski z demonstracyjną, rozbrajającą szczerością ujawnia sztuczność sytuacji: aktorzy stoją na przodzie sceny i udają, że jadą pociągiem, trzymając się za nieistniejące uchwyty, podrygując, potykając się, a dźwięk daje do zrozumienia, że jadą - na koniec konduktor "wyjeżdża" ze sceny, jak w chłopięcej zabawie. I uwaga, uwaga, ruch sceniczny należy w tym spektaklu do Leszka Bzdyla, który niejedno w Rozmaitościach robił (ciekawe!). W tym pokazie scenicznego udawania Pawłowski jak w soczewce skupia Gombrowiczowską ideę niedojrzałości, fascynacji młodością, a więc skłonnością do fanfaronady, dowcipu. Tak więc Jarzyna idzie od sugestywnego detalu, naturalistycznego, który potem dekonspiruje jako teatralne oszustwo, a Pawłowski, odwrotnie: rozpoczyna od oszustw, aby przy ich pomocy odkrywać prawdę - bo oto tym jesteśmy, jako rzecze Gombrowicz, kim w danej sytuacji nawzajem się stwarzamy.
Można by tak długo ciągnąć porównania obu spektakli, poszczególnych rozwiązań, i mogłoby to się okazać zajmujące nie tylko dla fachowców. Mamy bowiem do czynienia w obu przypadkach ze spektaklami dużego formatu, adaptacjami zwartymi kompozycyjnie i bogatymi myślowo, a do tego z osiągnięciami aktorskimi godnymi podkreślenia. Adaptacje w Rozmaitościach i Ateneum, prace twórców różnych pokoleń i zespołów o rozmaitych doświadczeniach ujawniają potrzebę odnowy teatru, szukania języka (języków), który trafiałby do dzisiejszego widza. Jarzyna tym razem obiera drogę trudniejszą niż w swoich poprzednich pracach - nie ucieka się do groteski, deformacji, inteligentnego dowcipu, idzie drogą serio, uruchamiając dużą maszynerię sceniczną, dającą poczucie ogromu przestrzeni jak Rosja, o której się opowiada. Ze wszystkich prób opowiadania o Rosji, jakie w ostatnim dziesięcioleciu podejmowano, ta wydaje mi się najambitniejsza i najgłębsza (choć nieco przegadana). Pawłowski, można powiedzieć, "odcina kupony" od swoich spotkań z Gombrowiczem, a wiadomo, że ma za sobą kilka wybitnych adaptacji na scenie Ateneum, by "Trans-Atlantyk" tylko mu wypomnieć. Doświadczenie, jakie dzięki tym przygodom zgromadził, mógł spożytkować w tym właśnie przypadku. Nie chodzi tylko o to, iż Pawłowski dowiódł filologom (a może i samemu Gombrowiczowi), że powieść "Opętani", którą mistrz wydał w odcinkach pod pseudonimem i nigdy potem do niej nie wrócił, zawierała w sobie cały powojenny świat jego twórczości. Trafnie inkrustując tekst wyimkami z innych utworów stworzył Pawłowski panoramę Gombrowicza, szkic do jego artystycznego portretu.
Chociaż to nie recenzja, nie mogę się powstrzymać od krótkiej uwagi o aktorstwie. W "Księciu Myszkinie" bez wątpienia błyszczy na scenie Cezary Kosiński, idealnie przystający do bohatera - irytuje jednak niechlujnie podawany tekst, niemal przez cały zespół (wyjąwszy gościnnie występujących Joannę Żółkowską i Witolda Dębickiego). Maniera "filmowego" mruczenia w kołnierz w teatrze się nie sprawdza. W "Opętanych" aktorzy Ateneum, tak często pomawiani o gwiazdorstwo i granie na własne konto, tworzą naprawdę zespół, w którym rojno od indywidualnych solówek, zwłaszcza brylujących na scenie Doroty Nowakowskicj i Mariana Opani. Co więcej - słychać wszystkich.