Nie czas na arcydzieła
"Jeśli chce Pan to wystawić na scenie, proszę bardzo. Ale ja umywam ręce i nie poprawię ani linijki. Ponadto ulegam usilnie i żądam, aby na afiszach nie było mojego nazwiska" - tak pisał Fiodor Dostojewski w liście do Michała Fiodorowa o swej powieści "Idiota". Grzegorz Jarzyna nie usłuchał jego przestróg. Wystawił "Idiotę" i przegrał z kretesem.
Jeśli spadać, to z wysokiego konia - te słowa Jarzyna mógłby uznać za swą artystyczną maksymę. Najgłośniejszy, hołubiony przez publiczność i krytykę, polski reżyser młodego pokolenia lubi ryzyko. Karierę zaczynał od inscenizacji sztuk Witkacego i Gombrowicza. Potem sięgnął po skandalizujący utwór Brada Frasera "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie".
Następnie nadszedł czas flirtu z arcydziełami. Wtedy to w warszawskim Teatrze Rozmaitości pokazał obsypaną wszelkimi możliwymi nagrodami inscenizację "Magnetyzmu serca" wg "Ślubów panieńskich" Aleksandra Fredry.
We wszystkich spektaklach znać było charakter pisma i niewątpliwą sprawność młodego twórcy. Jednak już przy inscenizacji Fredry zaczęły się schody. Okazało się, że Jarzyna nie ma o autorze "Zemsty" zbyt wiele do powiedzenia. Nie można go uznać ani za zwolennika klasycznego pisarza, ani też za jego zaprzysięgłego przeciwnika. Najdotkliwszą dotychczasową porażką młodego artysty była zrealizowana w Teatrze Polskim we Wrocławiu w październiku ub.r. adaptacja "Doktora Faustusa" Tomasza Manna. Wówczas nawet zaprzysięgli fani Jarzyny na jakiś czas odwrócili się od niego.
Artysta nie przejął się zbytnio. W Teatrze Rozmaitości w Warszawie sięgnął po utwór prawdopodobnie jeszcze trudniejszy od "Doktora Faustusa". Przeniósł na scenę "Idiotę" Dostojewskiego. Jednak i tym razem poniósł dotkliwą klęskę.
Najsłynniejsze dotychczasowe przedstawienie "Idioty" zrealizował w Starym Teatrze w Krakowie w roku 1977 Andrzej Wajda. Materiał literacki posłużył mu jako podstawa do spektaklu niemal eksperymentalnego. Wajda obsadził tylko dwóch aktorów. Jerzego Radziwiłowicza jako Myszkina i Jana Nowickiego - Rogożyna. Kazał improwizować na scenie, każdego wieczoru zmieniać całe sytuacje. Efekt był znakomity, spektakl zaliczono do najwybitniejszych osiągnięć Starego Teatru tamtego okresu.
Rozdwojenie jaźni
Jarzyna idzie innym tropem. Chce wystawić "Idiotę" nieomal w całości, nie rezygnując z żadnego wątku. Jednak jego spektakl przeradza się momentami w ckliwy melodramat, a chwilami w trudną do wytrzymania serię ekspresjonistycznych scen, w których jednak niełatwo doszukać się głębszego sensu.
Reżyser zaczyna przedstawienie epizodem z pociągu, gdy książę Myszkin (Cezary Kosiński) spotyka dwóch nieznajomych. Scena pogrążona jest w półmroku, słyszymy narastające dziwne dźwięki, które przechodzą w niespokojną rozmowę, złożoną ze strzępków zdań.
Jarzyna chce połączyć dwie sprzeczności. Z jednej strony próbuje pokazać nam to, co dzieje się w świadomości schorowanego Myszkina, a z drugiej otwiera przed naszymi oczami mieszczański teatr konwenansów, nic nieznaczących rozmów i towarzyskich spotkań, pod którymi czają się wielkie namiętności.
W tym punkcie młody reżyser, znany z upodobania do pseudonimów, a tym razem podpisujący się jako Mikołaj Warionow, jest bardzo bliski dokonaniom swojego mistrza Krystiana Lupy. Tak jak u krakowskiego artysty, poszczególne sekwencje oddzielone są wyciemnieniami, scenę stanowi zamknięte trzema ruchomymi ścianami pomieszczenie, co powoduje, że przestrzeń raz staje się głębsza, a raz płytsza. Podobną funkcję, jak w przedstawieniach Krystiana Lupy, pełni także muzyka. Kompozycje Pawła Mykietyna i Piotra Domińskiego powracają natrętnie narastającym rytmem, a w kulminacjach stają się wręcz trudne do zniesienia. Wszystko to w założeniu podkreślać ma emocjonalne rozedrganie bohaterów.
Jednak cały nastrój związany z muzyką pryska, gdyż w drugiej i trzeciej części przedstawienia reżyser za bardzo zaufał swym pomysłom, wprowadzając efekty rodem z reagge, rytmów afrykańskich oraz prawosławnych pieśni zaaranżowanych na wskroś nowoczesny sposób. Wszystko to robi wrażenie niezamierzonej kakofonii i w istocie śmieszy..
Spektakl o niczym
Jarzyna chce pokazać świat, który wypadł z ram, świat przeżarty złem. Jednak tym razem na chęciach i ambicjach się kończy.
O czym jest "Idiota" wg Grzegorza Jarzyny? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Z przedstawienia Teatru Rozmaitości wyparowała cała filozoficzna warstwa powieści Dostojewskiego. Jarzyna chciał pokazać Myszkina jako człowieka z gruntu dobrego. W przedpremierowych wypowiedziach pytał, jak Myszkin odnalazłby się we współczesnym świecie. Po obejrzeniu przedstawienia nie da się odpowiedzieć na to pytanie. Być może Jarzyna uważa, że dziś dobro może być jedynie śmieszne. Cezary Kosiński gra tylko uczciwego, zagubionego, spiętego chłopca. Nic nie zostało z drugiego dna. Nie lepiej dzieje się z innymi wykonawcami. Główny antagonista księcia, Rogożyn (Robert Więckiewicz, znany do tej pory niemal wyłącznie z nieudanych inscenizacji towarzystwa teatralnego) nosi ciężki, czarny płaszcz, mówi zachrypniętym, nosowym głosem. I jeśli tylko na tym ma polegać mroczność jego charakteru, to komentarz do tej postaci sam ciśnie się na usta. To komiks z Dostojewskiego, a nie prawdziwy dramat.
Winą za słabość aktorstwa w tym przedstawieniu również obarczyć trzeba Grzegorza Jarzynę. Każdy z wykonawców gra jakby przybył do tego spektaklu "z zupełnie innej bajki". Witold Dębicki i Joanna Żółkowska w rolach małżeństwa Jepanczynów wprowadzają na scenę tonację stricte komediową. Cezary Kosiński jako Myszkin próbuje grać szaleństwo. Broni się tylko Magdalena Cielecka w roli Nastazji Filipowny. Ona jedna nasyca swą postać prawdziwą charyzmą, potrafi w jednej chwili przeistoczyć się w ladacznicę gotową odejść z każdym, świadomą swego upadku, złamaną bólem kobietę.
W odbiorze przedstawienia przeszkadza także, a czasem nawet uniemożliwia fatalna dykcja aktorów. Być może stało się zwyczajem, że pokazuje się na premierach spektakle niegotowe, ale to, jak operują głosem artyści Teatru Rozmaitości, przechodzi dopuszczalne normy. Teatr robi się jednak dla publiczności.
Reżyser, nie adaptator
"Książę Myszkin" w Teatrze Rozmaitości jest więc bolesną klęską Grzegorza Jarzyny. Przyczyny tej porażki upatrywać należy już w samej adaptacji i w podejściu twórcy do literackiego oryginału. Jeśli chce się pokazać na scenie wszystko, a na do dodatek doprawić całą inscenizację "nowoczesnością", łączyć sentymentalizm z dziwnym ekspresjonizmem, trzeba przygotować się na klęskę. Największym grzechem inscenizacji Grzegorza Jarzyny jest fakt, że nie budzi ona żadnych emocji. Oglądamy te przedstawienie w całkowitej obojętności, jakbyśmy zamiast na scenę patrzyli na akwarium, w którym zamiast postaci pływają okazy egzotycznych ryb.
"Książę Myszkin" Grzegorza Jarzyny każe postawić reżyserowi podstawowe pytania. Czekam na jego kolejne inscenizacje z nadzieją, że dorównają one pierwszym dokonaniom reżysera w rodzaju "Iwony, księżniczki Burgunda" i "Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich". Nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że dla artysty nie nadszedł jeszcze czas zmierzenia się z literackimi arcydziełami. Być może wzorem Krystiana Lupy postanowił szukać inspiracji dla swego teatru nie w dramatach, a prozie, i próbować przenosić ją do teatru. Jednak obie dotychczasowe próby - z "Doktorem Faustusem" i "Idiotą" skończyły się fiaskiem.