Artykuły

Teraz mogę dać z siebie nawięcej

- Pamiętam jedną ze scen filmu "Chłopaki nie płaczą": kręciliśmy ją na dachu kamienicy na Powiślu. Czarek Pazura, który mnie gonił, krzyczał: "Kurwa twoja pierdolona mać!". Przy czwartym ujęciu jakiś staruszek otworzył okno i woła: "Ty chamie, zamilcz!". Biedny Czarek na to: "Ja jestem w pracy" - wspomina MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Zaczynał od kabaretu, potem był takich komedii, jak "Fuks" czy "Poranek kojota. Dziś Maciej Stuhr jest jednym z najbardziej obiecujących aktorów młodego pokolenia. Ambitny, zapracowany, zdystansowany. Spełniony zawodowo i prywatnie. Uwaga, fanki: typ rodzinny, zakochany w żonie!

Pana życiowe credo brzmiało: "Być sobą". Nadal obowiązuje?

- Tak. Myślę, że to jest zawsze w cenie. Ludzie podskórnie wychwytują, czy ktoś robi coś wbrew sobie.

Jaki jest Maciej Stuhr? W kilku zdaniach?

- Trudno powiedzieć, zwłaszcza Maciejowi Stuhrowi. Wydaje mi się, że jestem człowiekiem spokojnym. Wesołym raczej. Może przy tej wesołości jestem zbyt poważny i czasem chciałbym mieć w sobie więcej luzu...

Dużo Pan analizuje.

- Są takie sytuacje. Ale doszedłem do tego, że są np. role, które nie wymagają przygotowania intelektualnego. Trzeba je puścić naturalnie. Już nauczyłem się nie analizować wszystkiego. Czasem ubranie pewnych rzeczy w słowa niszczy je. Delikatne, jak uczucia, stają się banalne. Bywa, że najpiękniejsze rzeczy są poza słowami.

Pan lubi mieć autorytety, prawda?

- Bo to cenna rzecz. Trochę ze zdumieniem i przerażeniem czytam o kampanii skierowanej przeciw autorytetom. W nich nie ma nic złego. Przeciwnie. Nadają kierunek dążeniom.

Kto dla Pana jest drogowskazem?

- Nie wiedzieć czemu, to pytanie wydaje mi się intymne. Związane jest z nim tyle emocji... Autorytetem życiowym na pewno są tato i mama. Autorytety zawodowe to panowie: Janusz Gajos, Krzysztof Globisz, Jerzy Trela. Są też ludzie, których w życiu nigdy nie doścignę - Leszek Kołakowski, do którego książek podchodzę z nabożeństwem. Mam też autorytety osobowościowe. Właśnie zaczytuję się w książce Marcina Świetlickiego "Trzynaście". Uważam go za niezwykłego artystę i człowieka.

Z innej bajki. Wspomniał Pan o ojcu. Pewnie ma Pan powyżej uszu pytań: "Czy nadal czuje się Pan Maciejem, synem Jerzego?".

- Trochę tak. Osiągnąłem etap, kiedy jestem już wewnętrznie pogodzony ze sobą, zawodem, tatą. Nie muszę z niczym walczyć, niczego sobie ani innym udowadniać. Te pytania mnie nie tyle denerwują, ile śmiertelnie nudzą. Bo...

To ucinamy. Ale proszę powiedzieć, jak to jest grać z własnym ojcem, choćby w "Pogodzie na jutro".

- Dziwnie. Wychodzi cały absurd i śmieszność tego zawodu. Bo tata nie jest w stanie mi wmówić, że był w klasztorze przez 20 lat, jak robi to w jednej z naszych wspólnych scen (śmiech).

Skąd Pana zainteresowanie kabaretem?

- Raz w roku w Krakowie odbywał się przegląd kabaretów amatorskich PAKA. Codziennie biegałem do Rotundy, która była tuż koło mojej

podstawówki. Moja praca magisterska miała tytuł: "O reakcjach publiczności kabaretowej". Parodiowanie Maxa Kolonki czy Soyki to klasyka gatunku.

Nie obrazili się?

- Mam nadzieję. Parodiowanie nie wynika z mojej złośliwości, a sympatii. Max Kolonko aż się prosi o parodię. Ale ja się nie pastwię. Puszczam oko do widzów. Ludzie, których trudno czy głupio sparodiować albo których się nie da czy z których można tylko się śmiać - są dla mnie mniej fajni. Parodia Soyki zaś wzięła się z podpatrywania artysty (byłem jego fanem).

Gra Pan w filmie, teatrze, dubbinguje, występuje z autorskim i solowym programem "Pierwsze odbicie od dna", w którym śpiewa, gra i parodiuje. Jest Pan też konferansjerem. Dużo tego...

- Różnorodność fascynuje. To tak dziwne i skrajne rzeczy, że nie mam sposobności ani czasu znudzić się tym zawodem. Teraz siedziałem rok w teatrze i trochę zaczęło mnie to przygniatać. Ale już wiem, że wyjdę z dusznej garderoby i przez pół roku będę pił herbatę w plastikowym kubku na planie kontynuacji serialu "Glina". Będę latał z pistoletem i czuł się jak chłopiec. Z całą dziecięcą frajdą uprawiania tego zawodu.

No właśnie, aktor powinien być po części dzieckiem. Dostrzega Pan w sobie małego Maćka?

- Aktorstwo w ogóle nie jest zawodem dla poważnych ludzi. Mimo że wygłaszamy czasem monologi na Mont Blanc. A to dziecko wychodzi ze mnie także wtedy, gdy bawię się z córką. I w ogóle, w rodzinnym gronie.

Matylda ma już 7 lat.

Czy gdy się pojawiła, poczuł Pan, że już dojrzał?

- Jej przyjście na świat faktycznie przypieczętowało pewne sprawy. Kiedy się trzyma maleńkie dziecko na ręku, czuje się taką nawet groźną odpowiedzialność. Nie można robić, co się chce. Nie ma żartów. Ojcem zostałem dość wcześnie, miałem 25 lat. Mimo to poczułem, że dalsze zabawianie się w niefrasobliwego młodzieńca będzie możliwe już tylko w filmach. Mam kolegów, którym dzieci nie przeszkodziły w codziennym chodzeniu do knajpy. Ja dokonałem wyboru. Skoro pracuję tak intensywnie, to jeżeli już jestem w domu, nie idę na piwo.

Jest Pan czynnym tatą? Zabiera córkę na spacery, robi kanapki...

- Staram się jak mogę. Ponieważ wieczory mam zajęte, bo gram, to woziłem Matyldę do przedszkola, a potem ją odbierałem. Od września przedszkole zamienimy na szkołę. Poranki są zawsze nasze. Jeśli mam przerwę po próbie, spędzamy razem jeszcze kawałek popołudnia.

Co Pana w niej rozczula?

- Wszystko. Nawet jak jest nieznośna. Człowiek łapie się na tym, że wszystko by jej wybaczył.

Pana żona, Samanta, zagrała w kilku filmach, ale aktorką nie jest. Jej pasja to fotografia. Właśnie obroniła licencjat na warszawskiej ASP. - Mam nadzieję, że będzie się realizować. Wcześniej studiowała kulturoznawstwo i stosunki międzynarodowe.

Zdradzi Pan, gdzie się poznaliście?

- Na festiwalu filmowym w Słupcy. Nie przepadam za mówieniem o tym, ale skoro pani pyta... Można by to nazwać miłością od pierwszego wejrzenia. Ujęła mnie jej konkretność. To kobieta, która wie, czego chce. Nie tylko szalenie mi się spodobała. Zahipnotyzowała mnie mocną osobowością. To się potwierdza po tych 10 latach. Jesteśmy ze sobą na zasadzie przyciągania się przeciwieństw.

Rodzinny z Pana typ.

- Myślę, że tak. Choć nie ograniczam grania, jak może powinienem. Miewam wyrzuty sumienia. Wyrwanie 2 tygodni wakacji graniczy z cudem.

Dla rodziny to trudne. Udało mi się jednak dopracować takiego momentu w życiu, że nie robię rzeczy nieważnych. Tylko filmy, które chcę robić, spektakle, w których chcę grać. To szczęście. Ale nawet tych kilka propozycji, które przyjmuję, wypełniają mi czas wolny.

Czuje Pan, że jest na fali?

- Czuję, że to jest taki moment. I próbuję wyciągnąć z tego wnioski. Wielu aktorów było na fali, a ona mijała. Zastanawiam się, jak tym mądrze pokierować, by niekoniecznie cały czas być na szczycie, ale wysoko. Bo chyba o to chodzi. Trzeba dużo mądrości i szczęścia w życiu, by ten moment przedłużać. Mam poczucie, że przez najbliższych parę lat mogę dać z siebie maksimum. Za 10 lat będę wolał żyć trochę spokojniej.

Mając 24 lata, a na koncie całkiem spory dorobek filmowy, zdał Pan na Wydział Aktorski krakowskiej PWST. Dlaczego?

- Moim marzeniem zawsze było dostać się do profesjonalnego teatru. Tam amatorów nie przyjmują. Po komediach filmowych, kabarecie chciałem pójść dalej, udoskonalić warsztat aktorski, wyjść poza rozśmieszanie. Niektórzy pukali się w czoło i pytali: "Po co?". Aktorem już jestem, skoro gram w filmach, piszą o mnie w gazetach, jestem rozpoznawalny. Tyle że moim celem nigdy nie była popularność. Pragnąłem zostać jak najlepszym aktorem. Dziś, po kilku rolach w teatrze, mam może mylne, acz silne uczucie, że aktorsko jestem lepszy, niż byłem.

Ukończył Pan psychologię. To był epizod edukacyjny czy świadoma potrzeba dowiedzenia się czegoś o sobie?

- Potraktowałem to jako przedłużenie młodości. Ostatnio podczas jakiegoś wywiadu zdałem sobie sprawę, że wśród psychologów i aktorów trudno jest znaleźć normalnych ludzi (śmiech).

Wiedza psychologiczna się przydaje?

- W zawodzie tak. To pomaga zrozumieć, wejść w rolę. Prywatnie unikam stosowania psychologicznych wytrychów. Zycie nie na tym polega.

Grzeczny, kulturalny, mówiący czystą polszczyzną. To zasługa domu?

- W dużej mierze. Dużo dał mi Uniwersytet Jagielloński i każda przeczytana książka. Jeśli chodzi o wysławianie się, to wielką rolę odegrała estrada, tam trzeba improwizować. Początki były trudne. Pamiętam stres rozpoczynania zdania wielokrotnie złożonego, w którym trzeba dobrnąć do końca i zachować logikę. Złości mnie złe akcentowanie wyrazów typu "oglądaliśmy". Akcent powinien padać na 3. sylabę od końca. Zapominają o tym nawet redaktorzy telewizyjni, za co zbeształem Kubę Wojewódzkiego.

A propos puryzmu: film "Chłopaki nie płaczą" zaczyna się sceną, gdy Pan, obudzony, mówi niecenzuralne słowo. Podobno z powodu wulgaryzmu chciał Pan być zastąpiony przez dublera!

- Plotka. A spośród filmów, jakie zrobiłem, ten najbardziej obrósł w legendy. Pamiętam jedną ze scen: kręciliśmy ją na dachu kamienicy na Powiślu. Czarek Pazura, który mnie gonił, krzyczał: "Kurwa twoja pierdolona mać!". Przy czwartym ujęciu jakiś staruszek otworzył okno i woła: "Ty chamie, zamilcz!". Biedny Czarek na to: "Ja jestem w pracy" (śmiech). Nie jestem aniołem, ale nie przeklinam z agresją.

Kojarzony z rolami układnych młodzieńców, w teatralnych "Aniołach w Ameryce" gra Pan żonatego geja...

- To postać tragiczna. Człowiek, którym targają sprzeczne siły: wychowania i natury. Takich ludzi jest w Polsce całkiem sporo. Po spektaklu miałem kilka bardzo szczerych rozmów. Podeszły do mnie osoby z publiczności, dziękując za tę rolę. Usłyszałem, że zagrałem ich samych.

Nazwał się Pan nawet homofilem.

- Troszkę w tym prowokacji, ale uważam, że nigdy dość rozszerzania tolerancji. Zwłaszcza u nas, gdzie z tym kiepsko. Wśród moich przyjaciół jest sporo homoseksualistów. Aktorów, w ogóle artystów. To widać, gdy prześledzi się historię sztuki. Oni mają ten rodzaj wrażliwości, który sprawia, że czują, kochają sztukę.

Mówi Pan: jestem krakowski. To znaczy...

- ... patrzeć na rzeczywistość z pozycji kawiarnianego stolika. Krótko mówiąc - z pewnego dystansu. Uważam, że trzeba go mieć do życia. Nienawidzę wszelkich radykalizmów. Jak widzę, że ktoś do dechy wciska gaz w jakąś stronę, od razu wolę przyhamować. Albo nawet wysiąść. Z drugiej strony są rzeczy, w których trzeba być na sto procent. W zawodzie, w rodzinie. W najważniejszych sprawach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji