Artykuły

Strzelba wypaliła za wcześnie

Sławomir {#au#87}Mrożek{/#} napisał nową sztukę. Już sam ten fakt jest wystarczająco dużym wydarzeniem. A że wokół jej realizacji i "fanaberii" autora narosło wiele plotek, nic wiec dziwnego, iż stała się ona sensacją teatralną sezonu.

"Miłość na Krymie" powstała spe­cjalnie na zamówienie Starego Teatru. Najpierw były kłopoty ze znalezieniem reżysera, który zechciałby podporząd­kować się ścisłym poleceniom drama­turga, dotyczącym sposobu wystawie­nia utworu i wierności wobec tekstu. Wszystkie drakońskie ograniczenia zo­stały zawarte w specjalnej klauzuli. Jej tytuł "Autor zwariował albo ostatni Mohikanin" mówi już sam za siebie. W tej sytuacji, mający zawsze swoją indywidualną koncepcję inscenizacyj­ną, Jerzy Jarocki, po rozmowach z Mrożkiem, zrezygnował z reżysero­wania. W końcu znalazł się jeden od­ważny, Maciej Wojtyszko, którego efekty pracy możemy oglądać na dużej scenie "Starego".

Przyznam szczerze, że na premierę "Miłości na Krymie" szłam z mieszany­mi uczuciami. Wielka głębia i mądrość dramatu, w którym tragedia ludzi uwi­kłanych w historię łączy się z ich uczu­ciowymi problemami, podlanymi so­sem Mrożkowego humoru, stwarza dwa podstawowe zagrożenia: aktorzy albo pójdą w komiczne gierki, wywołu­jące wprawdzie powszechną wesołość, ale równocześnie spłycające wymowę tekstu, albo też przejmą się tak powagą utworu, iż powstanie z tego tragedia, w której nie będzie już miejsca na śmiech - oczywiście przez łzy. Moje przypuszczenia potwierdziły się.

Najlepszym przykładem na to niech będzie Czelcow Jerzego Grałka, który oczywiście bawi wszystkich swoją sier­miężną ociężałą postawą chłopa, zna­ną chociażby ze "Snu nocy letniej" (Podszewka), zapominając, iż rola kup­ca jest nie tylko oparta na komicz­nych, rosyjskich stereotypach, ale i za­wiera w sobie pewną dozę tragizmu. Podobnie schematyczna była Dorota Segda jako aktorka Lily, której wy­uczone gesty, fałszywe wzruszenia miały zaświadczyć o manieryczności kapryśnej kobietki. Jedynie Jerzy Tre­la zagrał z pełną świadomością Zache­dryńskiego, człowieka nie mogącego przystosować się do żadnej rzeczywi­stości i konsekwentnie przenoszącego w sobie obraz ukochanej kobiety przez wszystkie etapy historii. Tego drama­tyzmu nie oddał już Marek Litewka (Wolf), któremu nie byłam w stanie uwierzyć w pełną poświęceń miłość do żony.

Przez cały spektakl miałam wraże­nie, iż artyści kreują postacie, opiera­jąc się wyłącznie na dotychczasowych swoich doświadczeniach i wrzucając do jednego worka wszystkie warsztato­we umiejętności - oczywiście godne podziwu. Zabrakło tu jednak przyłoże­nia ręki reżysera, który bojąc się za­drzeć z mistrzem, nie znalazł pomysłu na własną interpretację tekstu.

Pierwszy akt "Miłości na Krymie" dzieje się w przedrewolucyjnej Rosji (1910). Bohaterowie przeżywają tu swo­je egzystencjalne problemy, rodem z Czechowa, do którego autor nawiązu­je dosłownie, nie obawiając się czerpać pełnymi garściami z klimatu i proble­matyki dzieł wielkiego pisarza. Ta od­słona jest nąjlepsza. Aktorzy ładnie cy­zelują nastroje, wzruszając i bawiąc zarazem.

Podobna aura roztacza się nad dru­gim aktem, którego akcja przypada na okres wielkich popaździernikowych przemian (1928). Zmienił się świat, zmienił się ustrój, lecz pozostała wszechogarniająca nuda i tęsknota za miłością.

Jednak, gdy przyszło mi oglądać ostatnią, współczesną część utworu przeraziłam się. Mając za tło jarmarcz­ną cerkiew, bohaterowie oczekują na statek z Ameryki, przypływający po rosyjskie prostytutki. Ucharakteryzo­wany na Presleya Artur Dziurman (Pietia), popijając coca-colę ze spirytu­sem i załatwiając swoje interesy za po­mocą kałasznikowa, po raz kolejny przypomniał mi, że dzisiejszy teatr nie może obejść się bez kiczu. Ale czy kicz trzeba koniecznie zwalczać kiczem?

Na pewno nie oszczędzili nam go twórcy scenografii - Anna i Tadeusz Smoliccy. Zdeterminowani precyzyjny­mi didaskaliami, w których nie zabra­kło wręcz matematycznych obliczeń, zabudowali przestrzeń tak brzydkimi, pozbawionymi smaku dekoracjami (np. migająca światełkami ohydna cer­kiewka na tle kluchowatego księżyca), że momentami zastanawiałam się, czy rzeczywiście jestem w Starym Teatrze. Przedstawiony na początku świat car­skiej Rosji, który przecież był uciele­śnieniem elegancji, wdzięku, ciepła bi­jącego od samowara, tutaj jest kwinte­sencją złego smaku.

Czechow napisał kiedyś w liście do Łazariewa, że jeśli strzelba znajduje się na scenie, to musi w końcu wy­strzelić. W "Miłości na Krymie" broń została użyta już w pierwszym akcie. Może to duch Czechowa sprawił, że dalszy ciąg spektaklu rozsypał się jak drobne koraliki, ciągnąc się przy tym niemiłosiernie niczym guma do żucia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji