Artykuły

Zjedli żabę i żyją

Kontrowersje wokół krakow­skiego przedstawienia "Miło­ści" zaczęły się jeszcze przed premierą.

Najpierw trochę dziwnie zachował się szacowny "Dialog", miesięcznik te­atralny, który wydrukował najnowszą sztukę {#au#87}Mrożka{/#} opatrując ją komenta­rzami i egzegezami autorytetów. Za­chwycili się więc dramatem wybitny pisarz, Stanisław {#au#1277}Lem{/#} i ceniony kry­tyk Tadeusz Nyczek, dobre słowo zna­lazł dla niego znawca Rosji, Andrzej Drawicz. Nie zachwycił się tylko chy­ba przewidywany inscenizator "Miło­ści na Krymie" Jerzy Jarocki, któremu Sławomir Mrożek może zawdzięczać przynajmniej połowę teatralnych suk­cesów na polskich scenach.

Tadeuszowi Bradeckiemu, człowie­kowi kulturalnemu, a przede wszyst­kim dyrektorowi sceny, dla której dramat powstał, nie pozostało nic innego jak znaleźć innego reżysera. Maciej Wojtyszko przez całe życie marzył, aby zrobić coś w Starym - nadarzyła się okazja. Przełknął więc wszystkie naka­zy umieszczone przez autora w dida­skaliach, pogodził się, że przy wysta­wianiu "Miłości" może być co najwyżej półreżyserem i w ten sposób trafił na afisz. Miał jedną pewność: w Starym Teatrze nie da się do końca zrobić dzieła skończenie nieudanego. Z powo­du aktorów, którzy już nie raz współ­pracowali z reżyserami, mającymi tzw. pomysł tylko na początek spektaklu.

Podobnie jest i teraz, choć niedosyt pozostaje większy. Powiedzmy wprost: na scenie Starego Teatru powstało nudne, momentami żenujące przedsta­wienie. Główną winę ponosi za to nie Mrożek-inscenizator, ale niestety Mro­żek-autor.

Oglądając najlepszy, pierwszy akt dramatu z rzeczywiście pięknymi sce­nami rodem z Czechowa można było tylko żałować, że to nie prawdziwy Czechow i że cały dekadencko-rosyjski nastrój, który tak potrafią budować ar­tyści Starego (Jarockiego "Wiśniowy sad" Grzegorzewskiego "Dziesięć por­tretów") jest tylko na chwilę. Im dalej rozwijało się to przedstawienie, tym chwil tych było coraz mniej.

Sławomir Mrożek, mistrz budowania stereotypu, a jednocześnie pisarz po­zbawiający swych teatralnych bohate­rów psychiki, zapragnął przemówić inaczej. Zastosował następujący prze­pis: jeśli pokazać duszę, to kochającą, jeśli już duszę, to oczywiście rosyjską, bo głęboką. Aby było jeszcze głębiej i jeszcze prawdziwej, sięgnął po histo­rię. Wiadomo, że najbarwniej było za bolszewickiej rewolucji, jednak by nie przestać być dramaturgiem współcze­sności trzeba było bohaterom rozkazać żyć do dzisiaj. Tymczasem Mrożek z Meksyku nie różni się tak bardzo od Mrożka, powiedzmy, z Paryża, a jesz­cze wcześniej z Krakowa. Jest wciąż dramaturgiem stereotypu i w swej naj­nowszej sztuce takim pozostał. Mie­szanka wyszła niestrawna. Głębia oka­zała się zwykłym chaosem, którego nie można opanować nawet rygory­stycznymi przepisami na reżyserię. Miłość utonęła w skeczu.

Nie tak dawno jeden z krytyków udowadniał w audycji radiowej, że "Miłość na Krymie" to rzecz wielka, tylko trzeba ją wciąż i wciąż oglądać, a sztukę czytać i wgłębiać się, a wte­dy się zachwycimy. Przyznam się, że właśnie po tej audycji już wiedzia­łem, że nigdy się nie zachwycę. A "Miłość na Krymie" pójdę sobie jeszcze raz zobaczyć po kawałku. Po to, żeby ucieszyć się komicznymi Je­rzym Trelą i Markiem Litewką, pode­lektować się umiejętnością prowadze­nia dialogu i ucieszyć oko trójką pa­nien: Anną Dymną, Anną Radwan i Dorotą Segdą siedzących obok sie­bie na kozetce i przekonać się, że na­stępne pokolenia aktorskie (Roman Gancarczyk) już sprawdzają się w tym teatrze. A też pożałować tro­chę Izabeli Olszewskiej i paru innych wybitnych aktorów, że czasami trze­ba po prostu zagrać dla "normy" (to rodzaj procentów płaconych od aktor­skiej gaży).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji