Trwoga sprawiedliwości i religijna pustka
Pięć lat po wybuchu nadziei, jaką niosły czerwcowe wybory, po prezydenckich i partyjnych wojnach "na górze", Krzysztof Zaleski wystawił w Teatrze Powszechnym "Mszę za miasto Arras". Monodram z Januszem Gajosem, będący adaptacją powstałej w 1971 r. powieści Andrzeja Szczypiorskiego o wypadkach w XV-wiecznej Burgundii - odczytywanej wtedy jako parabola systemu totalitarnego. Książki o przeciętnych ludziach, którzy w trzy lata po klęsce zarazy i głodu pod wodzą ortodoksyjnego ojca Alberta zniszczyli swoje miasto, prześladowali Żydów i wszczęli procesy o urojone herezje.
Analogia może nie dość dokładna. Ale też nie realia historyczne, lecz powtarzalność procesów historycznych i społecznych przesądza o aktualności utworu Andrzeja Szczypiorskiego. Po wypadkach marca 1968 r. był on świadectwem rozczarowania części inteligencji do partii i socjalistycznej ojczyzny. Dziś w spektaklu Zaleskiego inteligent może odnaleźć swoje rozczarowanie do "Solidarności"... i siebie samego. Na początku rozczarowuje również Janusz Gajos.
Aktor zmienił się nie do poznania. Na głowie ogromna peruka, twarz otaczają strąki siwych wiosów. Zanim zacznie monolog brata Jana, świadka wypadków w Arras, siedzi dłuższą chwilę rozparty w głębokim, szerokim krześle. Wymoszczone kolorowymi skórami, tak jak wyszywany wiolobarwnymi nićmi kostium - odcina się od czarnej przestrzeni pustej sceny. Sam aktor nie uwolnił się jednak od poprzednich kreacji. I choć na głowie siwy włos, a spodnie, zgodnie ze średniowieczną modą, z saczkiem, rozpoczyna monolog... głosem Podsiekalnikowa. Pijanego rozpaczą radzieckiego mieszczucha, którego poznaliśmy w telewizyjnym spektaklu Kazimierza Kutza. Aktor szuka co prawda wyrazu dla starczej nieporadności i drżącego głosu, ale wyraźnie fałszuje. Nie trafia też w styl postaci. To nie jest z całą pewnością biegły w teologii, dobrze urodzony duchowny, bawiący w młodości na dworze utrechtckiego biskupa Dawida.
I tu spektakl jest wyraźnie pęknięty. Dochodzi do formy, gdy Janusz Gajos zmieniając barwę głosu rozgrywa dramat Arras rozpisany na dialogi katów i ofiar oraz monolog człowieka, który widział, jak oszalały motłoch chciał wyręczyć boską sprawiedliwość. Aktor gra wtedy na proscenium. Wprost do widzów. I nie tylko nie ma rampy. Nie ma też różnicy czasów między historią opowiadaną i tą, którą przeżyli na własnej skórze widzowie. Jest świadomość wspólnego losu i doświadczeń przełomu, gdy odzyskana wolność pozwoliła dojść do głosu skrywanym pod pancerzem strachu uprzedzeniom. A milczącej dotąd większości domagać się zadośćuczynienia za lata upokorzeń. Bo jak powiedział brat Jan, nie ma większej pokusy od trwogi sprawiedliwości, oczyszczenia przez walkę, rozliczenia win popełnionych i domniemanych, udowodnionych i insynuowanych. A taką właśnie sprawiedliwość zafundował obywatelom Arras ojciec Albert.
Czy tak musiało być? Spektakl Krzysztofa Zaleskiego nie odpowiada na to pytanie, tak jak powieść Andrzeja Szczypiorskiego jest "tylko" spokojnym opisem szaleństwa przytrafiającego się od czasu do czasu przeciętnie dobrym ludziom. Nie przynoszą tej odpowiedzi również przemyślenia brata Jana. Gdy biskup Utrechtu da odpust i błogosławieństwo miastu - Jan będzie domagał się kary dla tych, którzy jeszcze niedawno wymierzali śmiertelne wyroki. Pomimo buntu przeciwko ojcu Albertowi, pozostanie w nim nadzieja i wiara w boską sprawiedliwość. Nie rozumie Dawida, który przyjmuje życie takim, jakie jest, a od pokusy sądzenia innych woli religijną pustkę.