Gajos odprawia mszę
Francuskie miasto Arras, słynne swoimi wzorzystymi kobiercami, nawiedziła w połowie XV wieku klęska zarazy i głodu. W ciągu miesiąca zmarła jedna piąta mieszkańców. W trzy lata później miała miejsce niezrozumiała recydywa. Prześladowania Żydów i palenie czarownic: procesy o herezje fabrykowane na poczekaniu przez samozwańczy trybunał inkwizycyjny. Wzajemne porachunki między sąsiadami, rozpusta i upadek obyczajów. Powieść Andrzeja Szczypiorskiego (1971) osnuta na tle tych historycznych, jednak powracających w dziejach co jakiś czas, wypadków, doczekała się przekładów na 18 języków.
Myślę, że jednak nieliczne i prestiżowe laury dla "Mszy za miasto Arras" spowodowały, że wziął ją na swój aktorski warsztat Janusz Gajos, artysta debiutujący tą kreacją w monodramie, dotąd grający często i chętnie w duetach. Spektakl według powieści, zaadaptowanej udanie przez Igora Sawina, to najnowsza premiera Teatru Powszechnego w Warszawie po wakacyjnej przerwie, a zarazem rozpoczęcie sezonu 1994/1995.
Na środku sceny samotny, pusty zrazu fotel przykryty udrapowaną, dekoracyjnie zeń spływającą materią. Ascetyczna, lecz sugestywna scenografia Zofii de Ines. Wkrótce zasiądzie w nim stary, wymizerowany Jan, umiłowany uczeń samozwańczego inkwizytora, "oko i ucho" w Arras biskupa Davida z Utrechtu. Przez jeden błysk na jego postać nałoży się nam zarys Stańczyka, królewskiego błazna z obrazu Matejki. Bo też i tak, raczej jako intelektualistę niż wesołka i histriona zagra swojego Jana aktor.
Blady, postarzony charakteryzacją, w strzesze długich, siwych włosów, w kostiumie, którego tylko dolna część: wspaniałe spodnie z bogato szamarowanej skóry, zdradzają jego status społeczny, Jan jest człowiekiem, który ma nadzieje rozumem - i nie kapitulującą przed nim do momentów zwątpień wiarą - ogarnąć sens tego, co się stało. Odczytać pod złogami krwi i popiołami pogorzelisk jakąś nadzieję ludzkie przesłanie, które by wynikały ze złowróżbnych wypadków. Jego, powiedzielibyśmy dzisiaj sponsor, biskup David, uratuje mu życie, na niedługo przed egzekucją Jana, wkraczając do Arres. Ale odbierze mu wiarę, że płynie jakaś nauka z tego, co się stało. Biskup z Utrechtu powiada: Nie było tego, co było - błogosławiąc Arras i unieważniając wszystkie procesy o czary. Jan nie zgadza się z nim: nie sposób przecież przekreślić tego, co się stało!
Gajos właściwie nie "odgrywa" dramatu mającego miejsce w Arras. Wolno, w najwyższym napięciu myśli i pamięci, przywołuje wypadki, tak jak one się działy. Jakim cudem ta jego skrzętna, skupiona na szczegółach i ich wzajemnym wynikaniu relacja staje się jednocześnie ekstatycznym hymnem na cześć życia, zadumą nad jego niepowtarzalnością, cudownością - i ciężarem - jest tajemnicą znakomitego aktora. Gajos istotnie przez bite półtorej godziny - której upływu nie czujemy, odprawia mszę; zresztą nie tylko za obywateli "dobrego i zacnego" miasta. Jest to msza za każdego z nas z osobna - i za ludzkość całą. Błądzącą aż zbyt często w swoim niepowstrzymanym pędzie naprzód, w imię Postępu, Wolności, Sprawiedliwości i im podobnymi mrzonkami. Zmanipuluje je zawsze na swoją korzyść jakiś totalitarny satrapa. Przez cały czas trwania Gajosowej mszy nie pada to słowo. A jednak duch totalitaryzmu błąka się gdzieś w przestrzeni spektaklu; o wiele starszy, i lepiej zakorzeniony w ludzkich dziejach niż przypuszczamy.