Mały bies
Stałam właśnie w kolejce do szatni po skończonym spektaklu "Małego Biesa". "No i jak?" - usłyszałam za plecami. Myśląc, że to do mnie obejrzałam się. Ten, do którego w istocie skierowane było pytanie (bo jednak nie do mnie), człowiek jeszcze młody, ale już wprasowany w garnitur skrzywił się z niesmskiem. "To chyba jakiś wariat".
Nie, drogi panie, to nie reżyser zwariował. To w świecje, o którym snuje on opowieść przestał panować król Zdrowy Rozsądek i jego przyzwoita, schludna żona Uczciowść. Chciałoby się zamknąć oczy i uciekać na oślep, byle dalej od tego brudu, prostactwa, draństwa, miałkości: "Miełkij Bies" brzmi w o-ryginale tytuł powieści Sołoguba. Ten niedostatecznie w Polsce znany, znakomity pisarz, przedstawiciel rosyjskiego symbolizmu, naprawdę nazywał się Fiodot Tietiernikow i żył w latach 1863-1927. Pracował jako nauczyciel, potem inspektor szkolny, a jednocześnie pisał. Powieści, nowele, dramaty, bajki, satyry, tłumaczył poezje symbolistów francuskich. Prace w szkole porzucił w 1907, roku powstania ,,Małego Biesa".
Głównym bohaterem tej powieści jest nauczyciel, niejaki Ardalion Pieriedonow z zapyziałej, zabitej zgniłymi deskami prowincji który pragnie wszelkrmi możliwymi sposobami (tzn. także nieuczciwymi) awansować na inspektora. Ohyda świata. który opisuje Sołogub, wynika głównie z nieuczciwości. Ona to właśnie niesie ze sobą epidemię donosicielstwa, prowokujacego z kolei wzajemną nieufność, podejrzliwość, bezlitosne wyrachowanie, nieszczerość, lizusostwo, obłudę itd. Nieufność osiąga tu takie rozmiary, że donosy przyjmuje się tylko w formie pisanej (bo co czarno na białym stoi, to już się nie ruszy. I przynajmniej jedna rzecz jest pewna).
Jak przedstawić na scenie ten świat? Jak wydobyć jego brzydotę, jej nienaturalne rozmiary? Użyć całej wielkiej machiny teatru? Tak, ale co wtedy z tytułowym przymiotnikiem "miełkij"? Czy nie zagubi się sens wywodu Sołoguba, że całe opisane przez niego monstrualne zło bierze swój początek ze znikomych, drobniutkich ziarenek pychy i pożądliwości?
Reżyser Rudolf Zioło rozwiązał ten problem idealnie. Z ogromnym rozmachem wyprodukował... tandetę. To znaczy - żeby nie było dwuznaczności - spektakl jest artystycznie bez zarzutu. Określenie "tandeta" dotyczy wyboru stylistyki, w jakiej reżyser zrealizował ,,Małego Biesa". Wyboru, dodajmy, nadzwyczaj trafnego.
Tandetne są brudne i rozchwiane wieloletnim zaniedbaniem domy mieszkańców miasteczka, w którym toczy się akcja. Ich zewnętrzna szpetność i niechlujstwo odpowiada wewnętrznej pustce i nieczystości moralnej. Sam Ardalion Pieriedonow (gra go rewelacyjne Jan Frycz), nauczyciel, którego autorytet powinien teoretycznie opierać się na prawej i głębokiej osobowości, jest w gruncie rzeczy pospolitym chłystkiem obdarzonym tak paskudnym charakterem, że i splunąć nie byłoby warto, gdyby nie fakt - jak słusznie nam każe sądzić Sołogub - że takcie właśnie chłystki rzeczywiście często zachłannymi pazurami dodrapują się władzy. Bo zły pieniądz zawsze w końcu wyprze dobry, a tandeta zdominuje szlachetną wartość.
Szczególnie efektownie wypadają w "Małym Biesie" kulminacje. W przyjętej tandetnej konwencji przypominają one jarmarczny cyrk. Kiczowata sceneria, krzykliwe kolory, szarżowanie sprawnością fizyczną, popisy i żarty najtańsze z możliwych. Tu nawet miłość (Ludmiła i Sasza) choć pierwsza i niewinna, jest chorobliwa i, jak wszystko, tandetna.
Reżyserowi należą się słowa wielkiej pochwały za koncepcję całości, ale także za ogromną dyscyplinę, z jaką pokierował dużym zespołem i zrealizował długie, rozbudowane przedstawienie. Stylistyka, którą wybrał wymaga rzetelnego i czystego rzemiosła, bo tandeta i kicz imitowane, cytowane przez niewprawnego artystę, mogą jakże łatwo zostać odczytane wprost.
Chwalę także mądrze współpracujących z reżyserem Andrzeja Witkowskiego, autora świetnej, oryginalnie paskudnej scenografii i Janusza Stokłosę, twórcę akuratnego muzycznego pastiszu, aż ociekającego niesmacznym banałem. I, wreszcie, chwalę dobrą robotę aktorów. Wśród nich zwłaszcza wymienianego już Jana Frycza, jego partnerkę Annę Tomaszewską, Ryszarda Jasińskiego jako głupawego cwaniaczka Wołodina, Jadwigę Leśniak-Jankowską - ordynarną Jerszychę, oraz parę: "młodego zdolnego" Jacka Milczanowskiego w roli Saszy i Aldonę Grochal jako wspaniałą, drapieżnie namiętną Ludmiłę. Jaka szkoda, że tak rzadko oglądać można tę niepospolicie zdolną, utalentowaną i oryginalną aktorkę!
Polecam gorąco obejrzenie "Małego Biesa" wszystkim: młodzieży ku nauce, starszym - ku przestrodze.