Mini-Piekło
W zasadzie - już po kilku pierwszych scenach tego spektaklu - prawie wszystko jest jasne. Przynajmniej, jeśli idzie o uzasadnienie tytułu "Mały bies" i jego symbolicznych znaczeń w akcji dramatycznej. Z tej strony nie należy spodziewać się żadnych niespodzianek. Zaskoczeniem, być może, okazałby się finał widowiska. Ale tylko ze względu na wymowę całkowitej bezradności człowieka wobec ZŁA. Bo sam fakt, że są w ludziach i wokół nich złe moce - wyzwalane zresztą i pogłębiane przez bierność otoczenia - nie powinien wzbudzać sensacji, gdy stykamy się z twórczością tzw. symbolistów, którym patronują przede wszystkim, Ibsen i Strindberg.
Jednakże "Mały bies" Fiodora Sołoguba (1863- 1927), uważanego za czołowego przedstawiciela symbolizmu rosyjskiego, wywodzi swój rodowód nie tylko od wielkich Skandynawów, lecz także od własnych rodaków: Dostojewskiego, Gogola i Sałtykowa-Szczedrina. Stąd powieść Sołoguba z r. 1907 - albowiem "Mały bies" (w przekładzie Rene Sliwowskiego), zaprezentowany na scenie Teatru im. J. Słowackiego jako prapremiera polska, jest przeróbką teatralną adaptatora i reżysera przedstawienia Rudolfa Zioły - skupia niczym w soczewce sporo elementów sztuki symbolistów, na tle filozoficzno-mistycznego oraz obyczajowego wizerunku Rosji, jakby żywcem wziętej z klimatu zastraszenia i lizusostwa w "Rewizorze", z dodatkiem dostojewszczyzny. Wraz z demonami - okrutnymi i jednocześnie groteskowymi. Wskutek tego mamy do czynienia ze swoistą demonizacją do kwadratu i z groteską karykaturalną. A ponieważ Sołogub nie jest ani Gogolem (w malowaniu groźnych błaznów), ani Dostojewskim (poprzez motywacje psychologiczno-filozoficzme), and Strindbergiem (w konstruowaniu symbolicznej dramaturgii), więc owe "nakładki" różnych poetyk i stylistyk stają się wyraźniejsze, niejako między grubymi szwami. Zwłaszcza w odniesieniu do adaptacji scenicznej dzieła.
Nie znaczy to, że w uteatralnieniu "Małego biesa" należałoby upatrywać głównego źródła skaz oraz uproszczeń charakterystyk postaci sztuki. Sądzę bowiem, że Rudolf Zioło - może z wyjątkiem nieco rozdętego, w stosunku do innych, wątku Sasza-Ludmiła o diabelskich igraszkach miłosnych - wydobył zarówno z powieści, jak i inscenizacji niemal wszystko, co można nazwać mięsem dramaturgicznym. Tyle, że już w samym tworzywie literackim zabrakło chyba możliwości na stworzenie wielkiego teatru. Nawet, gdy poszczególne obrazy zyskiwały urodę sceniczną dobrej marki, łącznie z sekwencjami przypominającymi ujęcia ekranowe Felliniego ("Osiem i pół"). To prawda, iż tok narracji powieściowej wydaje się bardziej gęsty, a przez to jakby mocniej podbudowujący intencje działań i zachowań małych lub malutkich biesów w ludzkich skórach - lecz i tak wymiar tej literatury przywodzi na myśl raczej małego Szczedrina, mniejszego Gogola i karzełkowatego Dostojewskiego. Nie tylko dlatego, że symboliczne Piekło ziemskie prowincjonalnego miasteczka rosyjskiego zostało świadomie pomniejszone jeszcze przez autora, aby małość egzystujących tam mieszkańców uwydatniła kontrastowo ich beznadziejną pustkę psychiczno-intelektualną i parafiańską obyczajowość, w którą wkraczają posępne duchy terroru moralnego, czemu sprzyja układ wzajemnych zależności, zbudowanych na fundamentach lęku przed możniejszymi i arogancji wobec słabszych - ale również z tej przyczyny, iż wizja tego piekiełka zarysowana została w sposób znacznie prymitywniejszy, niż u sławnych poprzedników czy rówieśników Sołoguba. Jego zbiesiały świat bardziej przecież opiera się na gotowych etykietkach bohaterów negatywnych, aniżeli na pełnokrwistych osobach dramatu. Jest to zatem zubożony artystycznie ogląd koszmarnego życia na ziemi.
Na scenie udało się jednak twórcy inscenizacji przynajmniej częściowo wyrównać niedostatki psychologicznego rozwoju postaci przedstawienia. Przez zastosowanie środków zastępczych: umiejętnego potęgowania nastroju grozy i tragifarsy. Mimo to, demonizacja osiągnęła przygniatającą przewagę nad śmiesznościami - co zapewne także było wkalkulowane przede wszystkim w optykę widowiska. Czyli w zamysły reżyserskie zdążające do wywołania mocniejszych wrażeń u widza - metodą wstrząsowo-wzrokową.
No, więc widzimy jak autor (adaptator?) w roli nowoczesnego Dantego oprowadza nas po rozmaitych zakamarkach swego nihilistycznego mini-piekła, które scenograf Andrzej Witkowski wcale zgrabnie "otwiera" i "zamyka" zasuwami na wielopłaszczyznowej konstrukcji dekoracyjnej. Zasiedlają to piekiełko mali donosiciele, podglądacze i służalcy równie małych, choć dbających o aurę ważności, przełożonych, oraz mitomani, błazny, półgłówki i biesiątka podszyte erotyzmem zaściankowym. Oczywiście, z tytułowym małym biesem Pieriedonowem na czele - nauczycielom gimnazjum, opętanym ambicją awansu (!) na inspektora szkolnego przy pomocy jakiejś księżnej, której list polecający fabrykuje przedsiębiorcza "biesica" Barbara, aby poślubić demona w mundurze pedagoga. Ów demon wprawdzie nie zadziwia lotnością umysłu, ale odznacza się tak zbrodniczą wyobraźnią (pomimo tego, iż jego mózg jest marną kopią czynności myślowych np. Raskolnikowa) - że niszczy moralnie wszystkich dookoła, a w końcu i siebie samego. Dante-Sołogub, a za nim Zioło, powtarzają uporczywe wołanie: porzućcie wszelką nadzieję! A jakaż może być nadzieja w tego rodzaju ludziach, którzy poza STRACHEM i AGRESJĄ wynikającą z zagrożeń lękowymi obsesjami, nie są zdolni do żadnych innych rozwiązań egzystencjalnych? Przywołanie tu wizyjnego korowodu-maskarady a la Fellini, z cyrkową muzyczką - przed finalną pointą spektaklu - osłabia nawet ową, uniwersalną drwinę majstra włoskiego kina, który (trochę po Gogolowsku) dostrzegał rąbek nadziei w ośmieszeniu współczesnego mu świata.
W ten sposób Rudolf Zioło osiągnął swój cel inscenizacyjny operując barwami czerni i bieli jako symbolami - ponieważ biel tylko podkreśla czarne plamy Zła - lecz wyłącznie w zewnętrznym wyrazie tego, co od strony wewnętrznej (charakterów) nie znalazło odbicia na skutek niewystarczającej materii dramatycznej. Stąd też ekspresja aktorska wszystkich wykonawców ról-etykietek nakazywała przyjąć "na wiarą" ich mroczne szamotania się - jakby zawieszona w próżni motywacyjnej. Nic dziwnego, że ani jedna postać nie była postacią pełną dosłownie i w sensie scenicznym. Można jedynie wyróżnić niektóre sytuacje, w jakich dawał znać o sobis warsztat aktorski: Jana Frycza (Pieriedonow - strachliwie agresywny "tyran" na miarę własnej, mizernej wyobraźni), Anny Tomaszewskiej (Barbara - prowincjonalny demonik zapobiegliwości o siebie), Ryszarda Jasińskiego (prawie doskonały półgłówek Wołodin), Marii Świętoniowskiej (podrzędna swatka-starucha), Marii Nowotarskiej (niezbyt rozgarniała oszustka fingująca listy na zamówienie), Jadwigi Leśniak-Jankowskiej (w "pijanym" tańcu przebiegłej właścicielki domu, Jerszyhy), Andrzeja Grabowskiego (Rutiłow - stręczyciel swoich sióstr), Danuty Jamrozy, Marii Andruszkiewicz, Aldony Grochal (trzy siostry Rutiłowa "na wydaniu" - przy czym ostatnia, Ludmiła dość dwuznacznie polująca na gimnazjalistę Saszę), Jacka Milczanowskiego (Sasza, wodzony perwersyjnie na pokuszenie), Mariana Cebulskiego (dyrektor gimnazjum, niby z zasadami), Jerzego Grałka (Wieriga - ważniak), Ireneusza Kaskiewicza (Awinowicki żywiący się donosami), Zbigniewa Batora (policjant nader rzeczowy), Jerzego Sagana (tajemniczy Bengalski), Ireny Szramowskiej, Danuty Wiercińskiej i Stanisława Banasia (dość zagadkowa rodzina polska).
Wedle moich odczuć, wartość czystego widowiska góruje zdecydowanie nad tekstem scenariusza. Wprawdzie sugestywna obrazowość ma swój niezaprzeczalny wdzięk w teatrze, to przecież najwymowniejsze choćby ilustracje nie przejmą na siebie funkcji dramatu (oprócz pantomimy) ukazującego ludzkie konflikty, wyznaczane postawami żywych osób działających i myślących w wymiarach umownego, teatralnego czasu.