Prywatny świat marionetek
- W przyszłości czekają nas kolejne wyzwania. Na targach staroci w Poznaniu kupiliśmy czeski teatrzyk stolikowy z lat 30. Mamy niewielką scenkę i 11 starych marionetek, w które uda nam się jeszcze tchnąć teatralne życie - mówi MARIOLA RYL-KRYSTIANOWSKA, aktorka Teatru Animacji w Poznaniu.
Marcin Ryl-Krystanowski [na zdjęciu]: Żonę po raz pierwszy zobaczyłem, kiedy występowała na festiwalu teatrów lalek w Białymstoku. Mariola jest aktorką - lalkarzem, a przy tym ma niesamowity talent do życia, radość potrafi czerpać ze wszystkiego dookoła
Mariola Ryl-Krystianowska: Kiedy mąż wychodzi na scenę, to trudno od niego oderwać oczy. Lubię usiąść na widowni i przyglądać się jego grze. W Teatrze Animacji pracujemy od siedemnastu lat, małżeństwem jesteśmy lat dziewiętnaście.
Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy. Z aktorami Teatru Animacji rozmawiała Edyta Wasielewska:
Poznaliście się na studiach. Marcin był studentem drugiego roku Wydziału Sztuki Lalkarskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, oddział w Białymstoku. Czy nie patrzył z lekceważeniem na studentkę pierwszego roku tej samej uczelni?
Mąż: - Byłem nestorem, czyli starszyzną studencką, a Mariola z racji początków edukacji - fuksem. Ale to nie mnie, lecz studentom trzeciego roku przypadło w udziale "opiekowanie się" rokiem pierwszym. Wymyślali im bardzo wyrafinowane zadania, na przykład przebieranie się w dziwne stroje. W autobusach poubierani w pieluchy, śpioszki oraz czepki musieli śpiewać i zbierać pieniądze do nocników. Jak się później dowiedziałem, moja przyszła żona już wtedy miała za sobą niemałe doświadczenie sceniczne - była adeptką teatrów lalek w Zielonej Górze i Warszawie.
Żona: - Na studia aktorskie dostałam się dopiero za drugim razem. W międzyczasie miałam możliwość dobrze poznać ten zawód, pracując w teatrach. Zanim poznałam Marcina musiałam pokochać lalki, co dla mojego męża jest naturalne. On jest lalkarzem z pokolenia na pokolenie - jego dziadek, ojciec, mama byli aktorami.
Czy z podziwem patrzyła pani na męża - starszego kolegę?
Żona: - Zauważyłam go na obozie integracyjnym. Jak przystało na aktora - lalkarza potrafił zatańczyć nawet z... framugą, co przyznaję, zwróciło moją uwagę. Później nasze drogi się rozeszły i dobrze poznaliśmy się dopiero mieszkając w tym samym akademiku, na tym samym dziewiątym piętrze.
Mąż: - Bardzo szybko zdecydowaliśmy się na ślub.
Po studiach już jako małżeństwo przyjechaliście do Poznania, gdzie zaczęliście pracę w Teatrze Animacji, którym już wtedy kierował ojciec Marcina - Janusz Ryl-Krystianowski.
Mąż: - Ojciec prowadził w Poznaniu jeden z trzech najlepszych wówczas teatrów lalek w Polsce. Nie było więc nic dziwnego w tym, że chcieliśmy dostać się do dobrego teatru.
Razem w domu, na scenie. Czy nie bywa to meczące?
Żona: - Kiedyś chyba było, gdy nie rozumieliśmy jeszcze, że krytyczne wzajemne uwagi wypływają z głębi serca i przyjmowaliśmy je nieco zbyt emocjonalnie. Dzięki temu, że pracujemy razem możemy pomagać sobie nawzajem, podrzucać pomysły, rozwiązania, mamy więcej czasu na rozmowy, na "bycie" razem.
Mąż: - Miałem już pewne doświadczenia w tym zakresie. Gdyby ojciec przygotowywał mnie do egzaminów wstępnych do szkoły aktorskiej, to z pewnością doszłoby do wielu konfliktów. A tak pracowałem z kimś zupełnie obcym i obyło się bez niepotrzebnych emocji.
Wychodząc za mąż za Marcina Ryl-Krystianowskiego trafiła pani do rodzinny z dużymi tradycjami aktorskimi. Czy nie obawiała się pani tego wyzwania?
Żona: - Rodziców męża poznałam jeszcze zanim rozpoczęłam pracę w Teatrze Animacji. Okazało się, że największym problemem będzie dla mnie sposób, w jaki mam się zwracać do teścia w pracy. Początkowo mówiłam "tato", ale szybko zauważyłam, że śmieszy to moich kolegów. Musiałam nauczyć się zwracać do niego w sposób bardziej bezosobowy, co nie znaczy, że świadczy to o braku szacunku do niego jako dyrektora.
Czy często występujecie w tym samych spektaklach?
Mąż: - W niewielu, na przykład "Ribidi rabidi knoll" (za który byliśmy wielokrotnie nagradzani na festiwalach) lub "Król Mięsopust". Kiedy przyszły na świat dzieci nie chcieliśmy ich zostawiać bez opieki.
Żona: - Teraz, gdy dzieci podrosły, chcemy grać razem. W nowym sezonie teatralnym wystąpimy na przykład w przedstawieniu "Moje, nie moje" Liliany Bardijewskiej.
Dzień aktora zaczyna się...
Żona: - O godzinie 10 w teatrze mamy próby, po których o 14.30 wracamy do domu. Zakupy, obiad i druga próba - od 17 do 21. Bywa także, że spektakle gramy już o 8.30 rano!
Mąż: - Prowadzimy też nasz rodzinny teatr "Teatryle", w którym od trzech lat występujemy w dwójkę: Mariola i ja. Wcześniej graliśmy w nim na zmianę zapraszając do współpracy kolegów. Nasze spektakle wystawiamy najczęściej w przedszkolach, gdzie prowadzimy też warsztaty teatralne dla dzieci. Gramy w szkołach, domach kultury, nierzadko w plenerze. Wyjeżdżamy na polskie i zagraniczne festiwale.
Żona: - W przyszłości czekają nas kolejne wyzwania. Na targach staroci w Poznaniu kupiliśmy czeski teatrzyk stolikowy z lat 30. Mamy niewielką scenkę i 11 starych marionetek, w które uda nam się jeszcze tchnąć teatralne życie.
Czy dzieci poszły w ślady rodziców i marzą o karierze aktorskiej?
Żona: - Ola zagrała z nami dwukrotnie w Teatrze Animacji - w "Ribidi rabidi knoll" i "Małej śwince". Wystąpiła też w spektaklach grupy Korporacja Teatralna prowadzonej przez Andrzeja Pakułę. W planach ma studia aktorskie, ale na razie w październiku rozpoczyna edukację w Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu na Wydziale Edukacji Artystycznej.
Mąż: - Jaś, choć ma dopiero sześć lat, jasno określa swoją przyszłość. Chce zostać pilotem lub motorniczym. Najpierw jednak rozpocznie naukę w zerówce w "Łejerach".
W jednym z wywiadów powiedziała pani, że do swoich największych osiągnięć zalicza małżeństwo z Marcinem. Czy teraz podpisałaby się pod tym stwierdzeniem?
Żona: - Bardzo ważne jest zachowanie równowagi miedzy życiem prywatnym a zawodowym. Jeżeli człowiek w domu czuje się spełniony i szczęśliwy, otoczony kochającymi ludźmi, to reszta na pewno też się ułoży.
Mąż: - To nie praca nadaje sens życiu, ale własne miejsce w świecie. W szczęściu i miłości wszystko jest możliwe.
Nie pomyślała pani nigdy, że lepiej było wyjść za mąż na przykład za dyrektora banku?
Żona: - Nigdy w życiu. To prawda, że przydałby się nam krewniak-księgowy, który pomógłby w gospodarowaniu naszymi finansami. Ale jestem szczęśliwa, kiedy po pracy siadamy razem. Marcin buduje lalki, a ja je obszywam, ubieram. W ten sposób przygotowujemy scenografię do nowych spektakli w naszym teatrze domowym.
A żona - bizneswoman.
Co pan na to?
Mąż: - Gdyby była nią Mariola, to zgadzam się. Ale moja żona nie jest bizneswoman. Jest natomiast mistrzynią życia i za to ją kocham.