Śmierć coraz młodsza
To przedstawienie skazane jest na sukces. Trafiło przecież w swój czas. Spontaniczne marsze przeciw przemocy uświadamiają skalę i temperaturę problemu. Co nie znaczy, że sukces spektaklu byt łatwy. I bezdyskusyjny. Przeciwnie. "Młoda śmierć" Grzegorza Nawrockiego stanowi dla teatru prawdziwe wyzwanie. I wzbudza tyleż entuzjazmu, co wątpliwości. Trzy reportaże o wyjątkowo brutalnych zbrodniach popełnionych przez młodych złożyły się na trzy jednoaktówki, Pierwsza to opowieść o licealiście, który zatłukł młotkiem matkę kolegi. Druga jest historią syna, który własnoręcznie udusił ojca. Trzecia mówi o chłopaku, który powiesił swoją dziewczynę. Za każdą z tych śmierci jest pustka, wyalienowanie, samotność, brak miłości, ale też każda z nich stanowi niemal kliniczny przypadek zbrodni bez powodu. Bez motywu - w sensie jasnym psychologicznie i społecznie. Zbrodniarze pozostają więc nie rozumiani. (Ja ciebie nie rozumiem, Bartek - mówi doświadczona w pracy z tzw. trudną młodzieżą policjantka z pierwszej opowieści, "Młoteczek do czaszeczki", przesłuchując młodego zabójcę).
Nawrocki opisuje fakty. Jest chłodny, posługuje się językiem pospolitym, ubogim i wulgarnym - takim, jakim posługują się jego bohaterowie. "Młoda śmierć" nie kryje zresztą swych reporterskich źródeł (vide podtytuł). Ten czysty, werystyczny zapis zbrodni ma właśnie swą bezwzględną pospolitością, swym brakiem psychologizmu, okrucieństwem płynącym z atrofii uczuć i emocji wywołać teatralne katharsis. Ale to, co przy lekturze tekstu szokuje, co jest w nim zimną, paraliżującą prawdą - na scenie niebezpiecznie się spłaszcza, zaczyna przypominać wysilony efekt. Jak długo bowiem może wywoływać szok nagromadzenie wyrazów uznawanych powszechnie za wulgarne (a w tej sztuce jest ich więcej, niż kiedykolwiek wygłoszono na rodzimej scenie)? Chichoty z wolna cichną. Rumieńce na twarzach bledną. Inna sprawa, że to, co budzi opór części widowni w teatrze - na co dzień jest przez większość z nas akceptowane i przyjmowane jako norma. Z tego punktu widzenia "Młoda śmierć" stanowi gorzkie wyzwanie wobec fałszywej społecznej cnoty. Czy jednak sama nieobyczajność sztuki stanowić może wartość? Czy reporterski opis wystarcza na teatr?
Entuzjaści tekstu Nawrockiego gotowi są widzieć w nim w pełni świadomą, posuniętą aż do samej granicy (i wybiegającą nawet za nią) twórczą autodestrukcję. "Młoda śmierć" jest naga, bo taka ma być. Jest bez światełka, bo taki jej mrok. Jest bezduszna, bo w tym jej duch. Ale Augustynowicz - skądinąd słusznie - nie poprzestała na przeniesieniu jej żywcem na scenę. Usiłowała znaleźć dla surowego tekstu teatralny, mogący go głębiej otworzyć klucz.
I znalazła ten klucz, łączący sztukę z życiem ekwiwalent dla opisanej rzeczywistości - technikę wideo. Scena w spektaklu jest zupełnie pusta. A jedynie na tzw. tylnej projekcji, na dużym ekranie, migocze cały czas elektroniczny montaż brutalnych kreskówek, wideoklipów, wyimków z telewizora. Okrucieństwo płynące rwanymi sekwencjami. To jest nasz świat. Jego estetyka, język. Ale rzecz w tym, że używanie go prowadzić może i prowadzi tu w pułapkę: zło zyskuje dla siebie oryginalne szaty. Ma styl. Jest czymś. Własnym. Ciekawym. I kiedy na ekranie zjawia się mroczny raper (Konrad Pawicki), jego rytmiczne songi-komentarze zyskują niepokojącą urodę. Spektakl zaczyna niebezpiecznie się przechylać w stronę samozadowolenia. Ginie gdzieś czarna czystość zapisu. A młodzi aktorzy (którzy niewiele się różnią wiekiem od granych przez siebie bohaterów) prowadzący dialog z postaciami z ekranu - ogromnymi, ekspresjonistycznie wynaturzonymi - zmieniają się z postaci codzienności w kukły świata tv i wideo. Oryginalna koncepcja? Może za bardzo?
Augustynowicz spróbowała tego samego, co przyniosło sukces Oliverowi Stone'owi w "Urodzonych mordercach", postanowiła się posłużyć estetyką współczesności - łoskotem zalewających nas obrazów zbrodni i śmierci, ich potwornością banalną jak codzienne wydanie Wiadomości TVP - aby tę estetykę zanegować właśnie. By wywołać wstrząs nagromadzeniem jej, zderzeniem z realną zbrodnią. Liczne reakcje na szczeciński spektakl świadczą o tym, że wielu przekonała do tej metody. Ale nie brak też głosów, iż swe fascynujące, jedyne w swym rodzaju przedstawienie uczyniła mimo woli teatralnym cackiem. Zbyt ładnym jak na podjęty zamiar.
Oczywiście rodzi to pytanie, czy "Młoda śmierć" zagrana po bożemu, werystycznie miałaby w teatrze w ogóle jakiś sens? Bo czy można pokazać ot, tak, po prostu - jak młotek rozbija czaszkę, jak syn upycha ojca w bagażniku samochodu? Czy można tego dokonać na scenie, nie wywołując zażenowanego śmiechu widowni? Chyba nie można. Pewnie wybór Augustynowicz był słuszny. A rozgłos, jaki już spotkał i pewnie jeszcze czeka ten spektakl, zasłużony. Pozostaje wszakże pytanie inne: czy "Młoda śmierć" nie jest w takim razie sztuką zbyt pustą jak na teatralną scenę? Czy podziwiając jej chłód i reporterską beznamiętność relacji nie ulegamy złudzeniu, że zapis zbrodni, sam w sobie, jest Dostojewskim naszych czasów? Czy akceptując bez zastrzeżeń mroczną urodę spektaklu nie popełniamy tu jakiegoś nadużycia? Wobec teatru i jego widowni? Dosyć bezradnej wobec czerni tak przedstawionego świata.
Na te wszystkie pytania Współczesny ma jednak jedną, najważniejszą odpowiedź: spektakl wzbudził ogromne zainteresowanie. Jest żywo komentowany. Oglądany przez młodą publiczność bez przymusu. Wywołał szeroki recenzencki rezonans. A czyż w końcu nie o to chodziło jego autorom? Czyż nie miał stać się artystycznym wyzwaniem wobec naszej codziennej zgody na świat przemocy? Świat, w którym młoda śmierć jest coraz młodsza. I coraz bardziej, coraz tragiczniej ślepa.