Artykuły

Historia nasza i wasza

Kalendarz ścienny. Wydany przy pomocy Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej oraz Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce w szlachetnym zamiarze ulepszania świata. Nie lubiłam z niego korzystać, bo w ozdabiających go obrazkach było coś niepokojącego, jakiś niemiły zgrzyt. Czy dlatego, że przedstawiał starych ludzi, a starość jest dzisiaj tak bardzo démodée? Czy może dlatego, że zdjęcia, na których zostali przedstawieni, zgodnie ze współczesną fotograficzną modą pokazywały ich bez upiększeń, w zimnym świetle i zbliżeniach wydobywających wszystko, co wiek robi z ludzkim ciałem? Nie, problem polegał nie na tym, że starość tych ludzi była nieapetyczna. Lecz na samym koncepcie kalendarza, który każdy miesiąc ilustrował portretem osoby w podeszłym wieku, chwalącej się jakimś nowoczesnym gadżetem w stylu: "Zofia Petka (72 lata). Pracowała jako opiekunka w PCK. Od dziesięciu lat należy do Klubu Seniora w Tczewie, a od trzech tańczy w zespole Wiecznie Młodzi. W 2005 roku zdobyła tytuł Miss Złotego Wieku. Chodzi na zajęcia komputerowe". Co w tym złego? Na pewno nie sam fakt uczenia się czy próba korzystania z nieużywanych wcześniej narzędzi. Ale drażniło mnie niepomiernie, że przedstawieni na zdjęciach starsi ludzie mieli się patrzącemu wydać atrakcyjni wyłącznie z tego powodu, że po siedemdziesiątce nadal ktoś uprawia kulturystykę, żegluje, maluje albo jeździ na nartach. Czyli robi coś, co kojarzymy z młodością.

A gdzie czasy, kiedy starość nie prześcigała się w beznadziejnym gonieniu młodych: w liftingach, skokach na bungee czy seksualnej wydajności po viagrze, ale była uważana za wartość samą w sobie? Choćby z tego powodu, że wiek równa się doświadczeniu, a to z kolei gromadzeniu wiedzy. Bądź dlatego, że wiek to pamięć, a tylko ta daje poczucie ciągłości i zakorzenienia - tak historycznego, jak indywidualnego. Albo przynajmniej z tego powodu, że jeśli my szanować będziemy starszych, to nauczone takim zachowaniem nasze dzieci i nas będą kiedyś poważać. Nie wspominam już o tym, że taki nakaz znajduje się w czwartym przykazaniu Człowiek stary jest bardzo łatwym celem do zdeprecjonowania - fizycznie słabszy, jeśli pozbawimy go tej niewidzialnej, symbolicznej wartości, natychmiast zostanie wypchnięty z miejsca w autobusie przez facetów bez karku. Albo przynajmniej wyrzucony na margines życia zawodowego i społecznego za to, że jego ciało nie jest już gładkie ani sprawne i że dużo wolniej uczy się posługiwania nowoczesnymi gadżetami.

Ale czy to znaczy, że tylko usiłując nadrobić te zaległości, może zyskać uznanie? Przecież to trochę jak tresowanie małpki w jedzeniu sztućcami - z góry wiadomo, że nawet jeśli się nauczy, to i tak pozostanie małpką i dziwowiskiem. Podobne odczucia miałam, patrząc na wspomniany kalendarz - zamiast podziwu, że jego bohaterowie wykazują się inicjatywą, sprawnością i energią, z zawstydzeniem uświadamiałam sobie, że młodzi ludzie, czytając te opisy, kiwają głowami z takim samym uznaniem, jakby patrzyli na małpkę, która nie tylko po jedzeniu wytarła pyszczek serwetką, ale jeszcze powiedziała "dziękuję". Numer się skończył, były brawa, a teraz wracamy do rzeczywistości - my do normalności, wy, starzy, do waszych gett w klubach seniorów, w których bawicie się w naśladowanie prawdziwego życia. Pytanie tylko, czy my - czyli reszta społeczeństwa, która uważa, że miejsce przy stole tylko jej się należy - czegoś w ten sposób przypadkiem nie tracimy?

Jan Klata, inscenizując przedstawienie Transfer!, w którym głównymi aktorami są naturszczycy - starzy Polacy i Niemcy opowiadający swoje wojenne dzieje - nie wymyślił nic nowego. Niejeden reżyser przed nim używał w spektaklu amatorów, sam Klata zresztą też już to robił w Gdańsku i Wałbrzychu. Ale tym razem cały ciężar i wagę inscenizacji przeniesiono na ich barki, bo właśnie cały koncept przedstawienia zasadza się na zderzeniu autentyczności relacji starych świadków historii z teatralną sztucznością komentarza w postaci trzech aktorów grających komiksowo Churchilla, Roosvelta i Stalina. I właśnie spektakl Klaty, choć nie pozbawiony wad, wydaje mi się udaną próbą przełamania stereotypu małpki. Zwłaszcza że starym ludziom dyskretnie towarzyszą młodzi - pracownicy teatru, ubrani w jednakowe t-shirty, którzy komuś pomogą wstać z krzesła, kogoś innego sprowadzą ze sceny, bo niedowidzi. Oczywiście, można powiedzieć, że to samograj - że trudno się nie wzruszyć widząc ludzi pochylonych wiekiem, często niedołężnych, opowiadających przejmująco o utraconym raz na zawsze świecie, podtrzymywanych przez bezimienną młodzież. Ja jednak twierdzę, że we współczesnym świecie o takie wzruszenie coraz trudniej i dlatego, jeśli ktoś potrafi je obudzić, to już za to mu chwała. A Janowi Klacie udało się w tym przedstawieniu poruszyć jeszcze kilka innych strun, na których grać jest dzisiaj nie tylko trudno, ale i ryzykownie. I niezależnie od tego, czy zagrał na nich czysto, czy zafałszował, ważne, że wydobył dźwięk.

Zacznijmy od pytania, po co w ogóle powstał ten spektakl i czemu na ten właśnie temat? Temat tak zwanych "wypędzeń", który - jak się polskim i niemieckim historykom oraz opinii publicznej wydawało jeszcze kilka lat temu - jest wprawdzie wciąż ważny, ale już wystarczająco przemaglowany po obu stronach, żeby móc przejść do innych kwestii związanych z wzajemnymi stosunkami Polaków i Niemców. Tymczasem okazało się, że jest to sprawa, która nie wygasa samoistnie wraz z naturalnym odchodzeniem pokolenia sprawców i uczestników tych wydarzeń. Choć pojmowana i odczuwana inaczej po obu stronach Odry, stanowi jeden z ważniejszych elementów kształtujących relacje między oboma krajami i wzajemne postrzeganie. Wciąż wywołuje emocje i spory.

Artur Hajnicz w artykule Dialog - założenia, obawy, oczekiwania1 podsumowującym największy bodaj po 1989 roku polsko-niemiecki projekt naukowy poświęcony wypędzeniom, przeprowadzony w latach 1995-1996 i zatytułowany "Kompleks wypędzenia" wyrażał zadowolenie z faktu, że ten temat, będący do 1990 roku swoistym tabu po obu stronach, wreszcie podniesiono z poziomu propagandy prawno-politycznej do rangi "ważnego elementu niemieckiej i polskiej świadomości historycznej i narodowej". Jak się wydaje, sąd ten jest dzisiaj jeszcze prawdziwszy niż w 1998 roku. Rzeczywiście kwestia wysiedleń dokonanych w czasie i po drugiej wojnie światowej istnieje jako stały punkt odniesienia w świadomości naszych dwóch narodów. Co więcej - ostatnio jest na nowo i wyjątkowo silnie podejmowana po obu stronach granicy, czego zapewne nikt się nie spodziewał jeszcze dekadę temu. Warto się więc przyjrzeć, jak i kto to robi oraz jakie wywołuje to reakcje.

Oto z polskiej strony mamy na przykład takie inicjatywy, jak zorganizowany przez niemieckie Stowarzyszenie Przyjaciół Polski oraz Ośrodek KARTA konkurs pod tytułem "Wypędzenie ze Wschodu - wspomnienia Polaków i Niemców", którego pokłosie w postaci czterdziestu kilku najciekawszych wypowiedzi zamieszczono w książce Wypędzeni ze Wschodu, wydanej w 2001 roku przez Borussię. Zamieszczone w niej wspomnienia mają bardzo różny charakter - tak ze względu na przyjmowaną przez opowiadających perspektywę - raz ogólniejszą, innym razem bardziej osobistą, jak i z uwagi na styl - czasem wyszukany literacko, innym razem drugorzędny. Ten krajobraz poranionej pamięci jest bardzo osobisty, ale przez to tym bardziej przejmujący i zrozumiały dla czytelnika. Jak napisała w posłowiu Renate Stössinger, składa się z obrazów: "sad ojca, ogród matki, znajome drzwi wejściowe, ikona, krzyż, które przy pożegnaniu całowano lub błogosławiono, dwukołowy wózek czy też furmanka załadowana bagażem, oddalająca się coraz bardziej wioska, załadowany towarami wagon mający spełniać rolę domu przez długie dni, płonące zagrody, obraz wojennych działań, martwe zwierzęta, martwi żołnierze, martwe dzieci, zniszczone nagrobki, ziejące pustką cmentarze, most na granicznej rzece, rzeka jako symbol rozdzielenia z poprzednim życiem, ostateczne niemals-mehr - nigdy więcej". Przy wszystkich różnicach losów Polaków wypędzonych z Kresów i Niemców uciekających z Prus Wschodnich czy Śląska, te obrazy powtarzają się we wspomnieniach jednych i drugich. Takie zestawienie zaś, jakkolwiek bolesne i często nieprzyjemne, jest wyraźną sugestią, że "ponad zrozumieniem można dostrzec wymiar pojednania".

Tak jak w przedstawieniu Jana Klaty, przygotowanym jesienią 2006 wspólnie przez Teatr Współczesny we Wrocławiu i Hebbel am Ufer z Berlina. Przedstawieniu, w którym Ilse Bode mówi: "Była olbrzymia wielokilometrowe kolejka wozów pełnych ludzi, ale jako dziecko przyjmujesz coś takiego normalnie. Słońce świeciło i śnieg był ładny a my mogliśmy patrzeć z góry na lewo i prawo. My, dzieci, nie baliśmy się. Przecież była z nami matka". A Zygmunt Sobolewski opowiada: "W grudniu była nasza pierwsza wigilia tutaj. Ojciec poszedł po Teislerów, Oni też byli katolikami. Teislerowa przyniosła ciasto z kruszonką. [] Życzenia: trochę po polsku, trochę po niemiecku i rękoma. A potem jedzenie i bimber". Jan Klata nie serwuje nam oczywiście wyłącznie takiej sielanki. Są wspomnienia o Hitlerjugend, o partyzantce, o wywożeniu Żydów. Powojenne - o niszczeniu cmentarzy. Wyznania winy, wstyd, ból i cierpienie. Przejmująca tęsknota za światem, który bezpowrotnie przeminął. Ale próba ustawienia tych dwóch wygnań na podobnej płaszczyźnie wydaje się nadrzędna dla całej koncepcji. W najgorszej roli występują tu Ukraińcy mordujący Polaków na Wschodzie i Wielka Trójka obradująca w Jałcie: Stalin (Stu), Churchill (Chu) i Roosvelt (Roo), zrobiona na demoniczne, oszalałe trio, wykreślające nowe granice Europy lekką ręką, pod dyktando pierwszego z nich. Nie ma za to właściwie wzajemnej nienawiści ani wspomnień odwetowych.

Czy ma jednak rację Jacek Sieradzki, zarzucając reżyserowi na łamach Przekroju2 , że taka wizja to czysty populizm i zafałszowywanie historii przez jej skrajne upraszczanie? Wydaje mi się, że nie. I nie tylko dlatego, że dramaturgia ma swoje prawa, a to temat jak rzeka - coś trzeba wybrać, na jakiś konflikt się zdecydować, bo wszystkich wątków na raz przedstawić się nie da. Wszystkich racji i aspektów. To prawda, że taka wizja jest uproszczeniem, ale w gruncie rzeczy bardziej dla polskiego niż dla niemieckiego widza, w którego świadomości opuszczenie przez Niemców terenów Prus Wschodnich i Śląska nie jest w żaden sposób powiązane z wysiedleniami Polaków ze Wschodu. To prawda też, że z założenia ma charakter pojednawczy, bo omija trudne momenty, nie skupia się na nienawiści ani działaniach odwetowych, nie prezentuje też żadnych wstrząsających wyznań, mordów, zezwierzęcenia, wybierania mniejszego zła. Tylko czy to naprawdę oznacza już zakłamywanie historii? Z dramatycznego punktu widzenia ciekawiej jest wybrać los tragiczny, złamany okrucieństwem, na sposób antyczny nie dający się jednoznacznie ocenić, lecz pozostawiający widza w rozdarciu między racjami. Klata próbuje opowiadać wojnę inaczej - przez okruchy pamięci powszedniej wśród których zdarzają się też sygnały czegoś poważniejszego - tu jakaś wydzierana sobie przez dwie kobiety pożydowska pierzyna, tam słuchanie Horst Wessel Lied, tu zadziwienie, że w poniemieckich gospodarstwach wszystkie domy są kryte dachówką a nie strzechą, tam ból na widok placu po dawnym niemieckim cmentarzu, na którego miejscu jest dziś park i psy wyprowadzane na spacer. Niby nic, a przecież układa się w kalejdoskop nie tylko bólu ale też wiele mówiącej codzienności.

W moim przekonaniu Jan Klata w swojej inscenizacji jest wyrazicielem pewnego etapu dojrzewania swojego pokolenia. Generacji, która dzieciństwem czy młodością osadzona była jeszcze w socjalizmie, potem ciężko pracowała, żeby móc poczuć się pełnoprawnymi obywatelami nowoczesnej Europy, a teraz sama, wychowując już nowe pokolenia, dorosła do tego, by spojrzeć wstecz, na historię swojego kraju, narodu, rodziny i zinterpretować ją na swój użytek. Pokolenia wychowanego - jak napisał we Wprost3 we wspomnieniach o Olecku, czyli niemieckim Treuburgu, potomek Polaków z Grodna Robert Leszczyński - na Klossach, Czterech pancernych i różnych innych historycznych fałszywkach ze złym Niemcem w roli głównej i bohaterami ze Związku Radzieckiego.

Leszczyński, didżej, krytyk muzyczny, juror Idola, zainteresował się losami swojego miasta z wewnętrznej potrzeby dokopania się prawdy. Dla niego Olecko czy Wrocław są tak samo polskie, jak Łódź czy Warszawa. Ale jednocześnie mieszkanie w takim mieście zmusza do zadania sobie pytania o stosunek do wciąż istniejącego dziedzictwa innej, niemieckiej kultury, która odcisnęła na tych terenach niezatarte piętno. I do kultury Kresów, którą w powstałą lukę wtłoczono ponad sześćdziesiąt lat temu. Ten stosunek ustala się w dużym stopniu na nowo właśnie dlatego, że przez tyle dziesięcioleci stanowił temat tabu i służył politycznym manipulacjom. A jednocześnie w poczuciu, że to ostatni moment, by sięgnąć po prawdziwe źródło - żyjących świadków. Takie zaś nawiązanie do historii daje największą szansę na zbudowanie pewnej osobistej ciągłości dziejów, niezbędnej do określenia swojego miejsca, swojego światopoglądu - tu i teraz.

Co ciekawe, podobnego zabiegu jak Jan Klata dokonała Ewa Misiewicz, autorka filmu Dom na granicy, dokumentu wyprodukowanego w ubiegłym roku przez Fama Films, TVP i Polski Instytut Sztuki Filmowej, na który złożyły się wypowiedzi Niemców i Polaków mieszkających przed wojną i dziś na Śląsku. Przeważają tu historie dobre - wspólne gospodarowanie na roli, mieszane małżeństwa. Nie ma happy endu, ale pozostaje przynajmniej wrażenie dobrej woli po obu stronach i takie samo jak w przypadku wrocławsko-berlińskiego przedstawienia poczucie bezradności wobec decyzji podjętych przez wojennych zwycięzców. Czy to historyczne oszustwo? Z pewnością nie, choć można się spierać o to, czy Polska była przedmiotem czy podmiotem powojennego terytorialnego przesunięcia. Czy decyzja została tak naprawdę podjęta w Jałcie, w Poczdamie czy też może była wynikiem wszystkich działań drugiej wojny światowej, począwszy od hitlerowskiej wizji etnicznego oczyszczenia Niemiec.

Z całą pewnością jednak taka wizja jest ważnym sygnałem, jak młodzi Polacy postrzegają historię, na czym dziś chcieliby budować pojednanie i czego się boją. Jednym z najpoważniejszych punktów spornych w relacjach polsko-niemieckich jest bowiem właśnie kwestia stosunku do historii. Młodzi Niemcy mówią najczęściej - przestańmy się wreszcie tym zajmować. Starsi ze zdziwieniem przyjmują polskie protesty wobec inicjatyw Związku Wypędzonych Eriki Steinbach, powtarzając jak mantrę, że przecież w Niemczech jest ona osobą bez znaczenia. Rzeczywistość jest jednak o wiele bardziej skomplikowana - z jednej strony mimo wszystkich zapewnień o wzajemnej przyjaźni w ostatnich sondażach jedna czwarta Niemców deklaruje, że spośród wszystkich swoich sąsiadów najgorsze zdanie ma o Polakach. Z drugiej strony są nasze lęki i niechęć - wystarczy spojrzeć na komentarze internautów przy artykułach na temat projektu budowy Centrum Wypędzonych w Berlinie. Na ogół takie wypowiedzi to stek mniej lub bardziej bzdurnych wynurzeń, absolutnie ze sobą sprzecznych. Kiedy jednak mowa o takich niemieckich inicjatywach jak Centrum, wszystkie wpisy, niezależnie od wieku autorów, wyrażają sprzeciw i złość pod hasłem: jakie wy, sprawcy, macie prawo do użalania się? Żadne.

Zastanawiający jest w tym wszystkim jeszcze jeden wątek. "Myśląc o doskonale znanych, ukochanych miejscach z dzieciństwa, z którymi łączyły mnie tyle cudownych wspomnień, musiałem się nauczyć traktować je jako stworzone przez moich znienawidzonych wrogów: filmowych faszystów, hitlerowców, nazistów, Niemców, Prusaków, Krzyżaków, szwabów, szkopów, esesmanów itd. Najpierw myślałem: poszli won i dobrze im tak! Ale z czasem, w moim dziecięcym rozumku musiałem jakoś poukładać, że owi zbrodniarze, oprócz obozów koncentracyjnych stworzyli tak piękne miejsca. Powoli i bardzo nieśmiało zaczynałem współczuć tysiącom ludzi, którzy żyli w tym samym mieście co ja, ale 22 października 1944 roku zamykając za sobą drzwi wagonów, zamknęli czterystuletnią historię swojego regionu, miasta, swoich rodzin" - pisał Leszczyński. Bardzo to podobne do formuły którą dla swojego przedstawienia wymyślił Klata a dla filmu Misiewicz. W moim przekonaniu rzecz nie w tym, że rozgrzeszają szeregowych uczestników historii, bo żadna ze wspomnianych osób nie rości sobie prawa do takiej władzy. Raczej mają po prostu dosyć dogrzebywania się wyłącznie potwornej, świńskiej natury człowieka - miłych z pozoru denuncjatorów, uciekinierów dokonujących zbrodni ze strachu, morderców z przypadku. Żeby zrozumieć, oswoić współczesność w którą nieodwołalnie wpisane są wypędzenia, starają się odnaleźć i pokazać człowieczeństwo zwykłych ludzi, zwyczajność ich losów, napiętnowanych bezradnością wobec historycznych wyborów, na które w swoim przekonaniu nie mieli wpływu. Czy to wizja jednostronna? Tak, ale nie bardziej niż obsesyjne doszukiwanie się pierwiastka zła w każdym z nas.

Zresztą Niemcy też ostatnio coraz częściej mówią o swoich wojennych ofiarach. Od książki Günthera Grassa Idąc rakiem z 2002 roku o zatopieniu statku "Wilhelm Gustloff" z kilkoma tysiącami uciekinierów na pokładzie, po wyemitowany w marcu tego roku przez państwową stację telewizyjną ARD gigantyczny obraz Die Flucht (Ucieczka) w reżyserii Kaia Wessela, który przez dwa wieczory z rzędu gromadził przed telewizorami w Niemczech rekordową publiczność - codziennie prawie czternaście milionów widzów (co oznacza, że co trzeci oglądający telewizję Niemiec śledził film Wessela)! Sam film, mocno skrytykowany przez niemieckich recenzentów, jest ciekawszy ze względu na to, co mówi o niemieckiej duszy dzisiaj, niż jako przekaz historyczny. Opowiada on dzieje niemieckiej arystokratki, która wraca do rodzinnego majątku w okolice Królewca na wieść o chorobie ojca (historia w minimalnym stopniu przypomina słynne wspomnienia hrabiny Marion von Dönhoff). W tle mamy mezalians; wiernych służących; Gauleitera, który jest bezwzględnym służbistą, ale na wieść o zbliżaniu się Rosjan pierwszy ucieka z posterunku; wrażliwego syna zaprzyjaźnionego domu, który dezerteruje z wojska nie mogąc znieść niemieckich okrucieństw, a następnie popełnia samobójstwo; brata, który gotów jest go wydać, bo tak stanowi prawo; matkę, która żyje w oparach opium, ale na widok potworności wypędzeń odstawia narkotyk i dzielnie towa­rzyszy życiowym rozbitkom; samobójstwo grafa, który nie chce opuścić swojego do­mu, więc strzela najpierw do psów a potem do siebie; dwa sowieckie gwałty, a dla równowagi dwóch poczciwych, do rany przyłóż ro­syjskich jeńców i jednego francuskiego, w którym zakochuje się nasza płowowłosa, niebieskooka grafini. Clou filmu stanowią dwie kwestie - jedna to stwierdzenie starego grafa, gdy wysyła córkę w drogę, każąc jej opiekować się ludźmi: "to wasz czas, czas kobiet". I druga - spór grafini z francuskim jeńcem, czyli przeciwstawienie arystokratycznej pruskiej dumy i przywiązania do reguł zasadom francuskiej rewolucji: "wolność, równość, braterstwo". Żadnych panów i służby, żadnych narzuconych reguł czy religii, tylko podstawowe zasady społeczne, wynikające z naturalnych nakazów człowieczeństwa. Zarówno siła kobiet, jak i wyraźne wskazanie na wyższość racji Francuza są symptomatyczne dla dzisiejszej niemieckiej poprawności politycznej. Szkoda tylko, że ani w jednym, ani w drugim aspekcie film nie wyszedł poza utarte klisze, prześlizgując się tylko po temacie, czym była pruska mentalność czy też jaki był stosunek Niemców, którzy nie walczyli na froncie, do wojny.

W wypowiedziach widzów - komentarzach internetowych do filmu - przeważają pozytywne recenzje. Ale niezależnie od wieku komentatorów najczęściej słychać głosy takie, jak Elfi Hornby, która napisała: "Nareszcie nareszcie! Może w końcu będzie wolno boleć także nad tragicznym losem Niemców?". Nierzadko pojawia się też próba obrony obrazu przed zarzutami dotyczącymi uproszczeń i stereotypów. Ale zarzuty te są uprawnione, bo film Wessela jest idealnie gładki - niby wspomina o prawie wszystkim, co boli, ale tam, gdzie łatwo byłoby o zadrażnienie i zaczepienie jakiejś niepoprawnej politycznie kwestii, natychmiast dorzuca coś dla równowagi. Jak w wypadku wspomnianych złych i dobrych Rosjan. Tymczasem wystarczy porównać te zabiegi z filmem dokumentalnym, przygotowanym przez telewizję MDR a zatytułowanym Hitlers letzte Opfer (Ostatnie ofiary Hitlera), wyemitowanym przez telewizję ARD po Die Flucht. Na polskim widzu wrażenie robi choćby to, jak bogato dokumentowane są autentycznymi filmikami wypowiedzi osób, które opowiadają o swojej ucieczce z Prus, Śląska czy Brna. Polacy w tym zestawieniu wypadają zresztą całkiem pozytywnie - mówi się o wysiedleniach z Kresów i w odróżnieniu od Czechów nie czyni Polaków sprawcami wypędzeń Niemców. To bardzo podobny wątek do wizji Jana Klaty. Na tym jednak podobieństwa się kończą, bo mimo pozornego spokoju wypowiadających się osób i wyważonego tonu narratora, oba niemieckie obrazy pokazują zbrodnie bez ogródek. Najbardziej przerażająca i najbardziej zapadająca w pamięć jest jednak wypowiedź jednego z rosyjskich żołnierzy, którzy w dokumencie MDR, podobnie jak w filmie Wessela, mają prawo głosu gwoli dania racji obu stronom. Po krótkiej opowieści starszej Niemki o tym, jak sowieccy żołnierze ją - jako piętnastolatkę - i jej matkę wielokrotnie gwałcili, odzywa się były radziecki sołdat i spokojnie tłumaczy, że po pierwsze, ci żołnierze byli już od kilku lat na wojnie, a męska natura ma swoje prawa, a po drugie "od gwałtu jeszcze nikt nie umarł". Po czymś takim fabularne wizje Wessela wydają się tym bardziej stereotypowe, bo choć w odróżnieniu od polskich głosów pokazują okrucieństwo, nie ma w nich autentyczności tylko sztampowe wzory rodem z Hollywood.

Wszystkie te przykłady, a można by wyliczać kolejne, dowodzą, że po obu brzegach Odry istnieje duża potrzeba podjęcia raz jeszcze tematu wysiedleń. Wydaje się, że z polskiej strony jest w podtekście pragnienie pojednania, które mogłoby być solidną podstawą do budowania wzajemnych stosunków w zjednoczonej Europie. Pojednania, które pozwoliłoby nam również wreszcie do końca oswoić Prusy Wschodnie czy Śląsk razem z jego poniemieckim dziedzictwem kulturowym. Niemcy natomiast, jak to zgrabnie określił Michael Stürmer w recenzji z Die Flucht na łamach Die Welt (z 5 marca 2007)4, pragną dziś przede wszystkim pogodzić się z samymi sobą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji