Artykuły

Aktorzy nieprowincjonalni

"Był sobie Polak Polak Polak i Diabeł" w reż. Moniki Strzępki w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Jagoda Hernik-Spalińska w Teatrze.

Paweł Demirski to najbardziej wyrazisty przykład twórcy działającego w Polsce wedle zasad współczesnego teatru zaangażowanego, którego formuła została wypracowana przez twórców angielskich, niemieckich i rosyjskich. Do ideału brakowało mu jednak poczucia humoru, które jest tak istotnym elementem na przykład teatru Rene Pollescha. Brak ten szczególnie doskwierał w kompletnie chybionej "Omyłce"w Teatrze Powszechnym i w niestrawnej realizacji "Dziady. Ekshumacja", wskutek której Demirski jako autor i Monika Strzępka jako reżyser omal nie zasilili nowej grupy w polskim teatrze, którą Piotr Gruszczyński by pewnie nazwał "młodzi niezdolni". Duet Demirski - Strzępka w ostatniej chwili uciekł jednak spod kosy za sprawą realizacji "Był sobie POLAK POLAK POLAK i diabeł czyli w heroicznych walkach narodu polskiego wszystkie sztachety zostały zużyte" w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu.

"Eintopftheter"

"Był sobie POLAK POLAK POLAK i diabeł" to utwór przez autora nazwany bulwarówką polityczną. Za tym skromnym, ale fałszywie brzmiącym, mianem stoi - jak zwykle u tego autora, chętnie nawiązującego do Wyspiańskiego - rozliczenie z tym, "co jest w Polsce do myślenia". Recenzenci sztuk Demirskiego przeważnie zachwycają się "ostrością", "bezkompromisowością" jego teatru. Demirski nazywany jest twórcą "niewygodnym", który obnaża, wyciąga, piętnuje, niepokoi się polskimi problemami niczym Aleksander Kwaśniewski w Audytorium Maximum. Walce z polskimi wadami narodowymi, obalaniu mitów przeszłości i współczesności Demirski poświęcił już z pół tuzina sztuk. Podobnie "Był sobie POLAK...", to tekst o słabości Polaków do pozornych zdobyczy kapitalizmu, o zakłamywaniu przeszłości, o fałszywym autorytecie Kościoła katolickiego, o polskim chamstwie i głupocie. Trudno jednak powiedzieć, który z napiętnowanych w Wałbrzychu polskich grzechów głównych nie został napiętnowany już wcześniej. Wiadomo przecież powszechnie, jakimi jesteśmy antysemitami, megalomanami i zawistnikami, wiadomo, że karty naszej historii skrywają wiele wstydliwych, skrupulatnie ukrywanych, a źle świadczących o nas, wydarzeń. Polak, na szczęście dla nas wszystkich, stał się już światowym symbolem zakłamanego katolika, homofoba i żydożercy, który na dodatek nie chce się do tego przyznać. Słusznie nienawidzą nas za to i gardzą nami już wszędzie, więc - zgadzając się oczywiście z tą diagnozą Pawła Demirskiego i ciesząc się z pogardy, która nas słusznie spotyka - równocześnie z żalem stwierdzamy, że odważna, bezkompromisowa krytyka Demirskiego brzmi obecnie trochę jak stara płyta. Po co ogłaszać po raz kolejny to, co nawet małe dziecko w Indiach zna na pamięć? Z nowszych motywów w rozliczeniu polskich win w wałbrzyskim przedstawieniu mamy w zasadzie tylko wypomnienie Maksymilianowi Kolbemu jego działalności w "Małym Dzienniku". Było to wprawdzie już robione, ale głównie na łamach takich pism jak "Nie", "Trybuna" czy "Przegląd", zaś w teatrze chyba rzeczywiście po raz pierwszy. Jeśli jednak ktoś uważa, że jest to wyciąganie brudów, taplanie się w błocie lustracyjnym, to pragnę uspokoić - jest to tylko odważne obalanie mitu i bezkompromisowe obnażanie polskich wad, a nie czepianie się przeszłości osoby, która swoją późniejszą postawą w obozie koncentracyjnym i męczeńską śmiercią odkupiła grzechy. Kolbego rozlicza twórca lewicowy, co daje nam gwarancję, że wypominanie przeszłości wybitnej postaci nie wynika z kultury nienawiści ani frustracji, lecz z zatroskania polskim zakłamaniem.

Tekst Demirskiego nosi więc cechy jego wcześniej już wyraziście zaznaczonego stylu, czyli "Pollesch po polsku". Nie jest to jednak prawdziwy Pollesch, to raczej coś, co można by nazwać "Eintopftheter". Do jednego ("ein") garnka ("topf") wkładamy wady naszego narodu, trochę wstydliwej przeszłości, mity naszej kultury, grzechy popkultury i neoliberalizmu, dodajemy do tego długaśny tytuł, mordercze poczucie humoru - i dzieło gotowe. Jak było wspomniane, Demirski próbował już tego przepisu dwukrotnie, ale za każdym razem brakło jednego składnika i zupa była niestrawna. Do trzech razy jednak sztuka i tym razem przepis zadziałał, dodano bowiem wreszcie dowcip. Zasługa to jednak chyba głównie aktorów i reżyserki, Moniki Strzępki.

Panoptikum

W wałbrzyskim teatrze aktorzy grają dosłownie na wyciągnięcie ręki. Spektakl zaczyna się w ciemnościach głośnym, zaczepnym Excuse me!, po którym zaczynają rozmawiać, a w zasadzie wykłócać się ze sobą, trupy w czarnych workach, co okazuje się dopiero po chwili, gdy rozbłyśnie światło. Jeden worek jest lekko uchylony, a trup gmera sobie w kroku. Worki leżą na przedzie sceny, na piachu. Za nimi stoi rząd połączonych krzesełek, a za krzesłami szeroka bramka do piłki nożnej z przymocowanymi czarnymi balonikami. Trupów jest osiem (plus Inspicjentka) i każdy, gramoląc się z worka, natychmiast wchodzi w swą rolę. Piękna i bardzo zgrabna dziewczyna w stroju ślubnym, której głośne Excuse me! inicjuje spektakl, to grana przez Monikę Fronczek Gwiazdka, aktorka prowincjonalna marząca o karierze w stolicy. "Tylko w Warszawie jest prawdziwy teatr i wyższa kultura" - twierdzi zabawnie modulowanym głosem telewizyjnej gwiazdki. Trup gmerający w rozporku to Chłopiec (Łukasz Brzeziński), którego rodzice zostawili, by wyjechać za granicę w poszukiwaniu zarobku. Chłopiec w wyniku porzucenia pluje na życie w sensie dosłownym i każde zdanie kończy, bryzgając po całej scenie śliną. Kolejny trup to Dresiarz (Piotr Wawer) - młody, ogolony na łyso chłopak, z poczerniałymi i jakby częściowo wybitymi zębami. Jego bunt jest skierowany przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Identyfikuje się tylko jako kibic lub, jeśli kto woli, kibol. Z worka gramoli się też Generał, w ciemnych okularach. Grający go Jerzy Gronowski bardzo udatnie naśladuje sposób bycia Wojciecha Jaruzelskiego i zwykle pointuje kwestie innych postaci charakterystycznym, krótkim "tak". Bogusław Siwko gra nieudolnie ukrywającego resentymenty niemieckiego Turystę, ubranego w kostium będący skrzyżowaniem stroju tyrolskiego i munduru żołnierza Wehrmachtu. W amarantowej sutannie pojawia się Biskup (Piotr Kondrat). Jego obleśny uśmieszek i natarte olejkiem ciało to jawny znak homoseksualizmu. Grupę dopełniają dwie byłe więźniarki obozu koncentracyjnego. Ubrana w sukienkę z lat trzydziestych Wanda (Beata Rynkiewicz-Zaborowska) jest młoda, ma białe źrenice i sztuczny uśmiech przylepiony do twarzy. Druga była więźniarka to sympatyczna Staruszka (Sabina Tumidalska). Z czasem dowiadujemy się, co łączy te dwie osoby, dlaczego jedna jest wiecznie młoda, ale wygląda dość upiornie, podczas gdy druga zdążyła się sympatycznie zestarzeć. Oto Staruszka, w obozie pracująca w domu publicznym, podczas wspólnej ucieczki wrzuciła Wandę do studni, aby przejąć jej kosztowności. W przeplatających się kwestiach poznajemy także historie innych postaci. Zwykle kończą się one śmiercią.

Rzecz cala polega bowiem na ukazaniu panoptikum postaci wywiedzionych z naszej przeszłości i teraźniejszości, które - razem pokazane - mają dać obraz współczesnej polskiej tożsamości. Obraz jednak, który się wyłania, jest w najlepszym razie obrazem poglądów autora, a nie pogłębionym komunikatem o naszej rzeczywistości. To, co w tekście wydaje się ciekawe, to zabieg dramaturgiczny polegający na tym, że aktorzy chcą "obronić postać" (chociaż gra prywatne - sceniczne też jest żywcem wzięta z Pollescha). Jest to o tyle świetne posunięcie, ze rzeczywiście działa i ta "obrona" się udaje. Aktorzy bronią swoich bohaterów, czyniąc z nich ludzi, a nie sceniczne karykatury. Udaje się to dlatego, że w grze wałbrzyskich artystów nie ma nic osobistego, każdą postać budują oni świadomie dobranymi środkami. Możliwość obronienia postaci tekstem autor daje tylko Generałowi, który spytany o to, kogo by chciał spotkać w niebie, mówi: "mamę i Napoleona". I jak tu nie kochać Jaruzelskiego? Kto po takim wyznaniu wypomni mu strzały na Wybrzeżu czy antysemickie czystki w wojsku? Sam aktor jednak, mimo że jako jedyny dostał taką broń do ręki, nie idzie na łatwiznę. Jego Generał, choć poczciwy i zabawny, jest jednak - przez dobrze podpatrzone u pierwowzoru ugrzecznienie i automatyzm zachowań sugerujący złamaną osobowość - niejednoznaczny.

Obecnie w zasadzie tylko aktorzy poza dużymi ośrodkami mogą skupić się na systematycznej, długotrwałej pracy, na budowaniu roli, na czerpaniu z dobrodziejstwa zespołu, prawdziwej pracy z reżyserem.

To samo dotyczy pozostałych ról. Łukasz Brzeziński jako Chłopiec nie boi się bycia obrzydliwym. Jest to jednak obrzydliwość kontrolowana, bez epatowania tanimi efektami. Jego Chłopiec drażni, irytuje, męczy, śmieszy - ale też porusza.

Rewelacyjna jest Monika Fronczek, która z postaci tak często już wyśmiewanej i tak niemiłosiernie sponiewieranej, jak małomiasteczkowa ślicznotka, stworzyła osobę, która przykuwa uwagę. Niedawno na tej samej scenie Monika Fronczek grała w "3 siostrach" Irinę, która jest antytezą Gwiazdki. W obu rolach wypada znakomicie. Podobnie dojmujące wrażenie robi Piotr Wawer grający Dresiarza. Ten młodziutki aktor, przypominający swoją fizycznością amerykańskiego aktora młodego pokolenia - Giovanniego Ribisiego nie tuszuje żadnej cechy, którą obdarzeni są tzw. kibole. Równocześnie jednak nie robi ze swej postaci worka do bicia (dla widza), dzięki czemu scena śmierci Dresiarza naprawdę chwyta za gardło. Te dwie kreacje - Gwiazdka i Dresiarz - to duże atuty wałbrzyskiego spektaklu. Ale nie tylko Monika Fronczek i Piotr Wawer są aktorską wartością tego przedstawienia. Wszyscy aktorzy grają z niezwykłą świadomością formy, konwencji, precyzyjnie budują postaci. Duża w tym zasługa ich talentów i dyscypliny oraz reżyserki, która ewidentnie umiała każdego poprowadzić i pokazać, jaki rodzaj groteski uwiarygodni postać. Rozbawienie widzów jest efektem, a nie celem działań aktorów. Monika Strzępka pokazała tym spektaklem, że jest bardzo świadomym reżyserem, który potrafi pracować z aktorami i dać im możliwość profesjonalnego zbudowania roli oni zaś - że nie ulegają pokusom tanich efektów.

Z pewnością najmniej udana jest w spektaklu postać Inspicjentki, która nie ma co grać. Drażnią także nawiązania do życia teatru wałbrzyskiego. Gadki o "Kruszczu" trącą minoderią i zakłócają bezpretensjonalną atmosferę spektaklu. Natomiast cięte aluzje do Akademii Teatralnej w Warszawie i w ogóle do teatru stołecznego brzmią świetnie.

Zespół, zespół!

Szczególnie żenująco brzmi końcowe przesłanie włożone w usta Gwiazdki (i przedrukowane w programie). "A do czego mi jest kurwa mać ta cala wasza kultura? - czy ja się kurwa w nią ubiorę, czy ja za nią kurwa zapłacę za cokolwiek?" Dalej to samo, tylko zamiast kultury mówi się o religii, historii, narodowej tożsamości. Jeśli Paweł Demirski jest twórcą lewicowym, piewcą mitu Wałęsy, deklarującym się przy każdej okazji jako "prawdziwy" katolik, antyliberalny i antykorporacyjny, to wyrzucając do kosza religię, historię i narodową tożsamość, musi się zastanowić, jakie wobec tego wartości uznaje. Jeśli chodzi tylko o to, żeby się ubrać i zapłacić, to chyba jednak kapitalizm doszedł w tym ideale najdalej? Kolejny problem z Demirskim jest taki, że deklarując chęć mówienia prawdy, sam brnie w fałsz - jak w wypadku ukazania postaci Jaruzelskiego. Ponadto rozbijając mity - rozumiem, że o to chodziło z Kolbem - sam je tworzy, jak w swojej sztuce o Wałęsie. Tymczasem właśnie pisząc o tragicznych wyborach tamtych czasów, mógłby wreszcie postawić naprawdę niewygodne, odważne i kontrowersyjne pytania. W "Był sobie POLAK..." również nie robi nic kontrowersyjnego, gra kliszami. To raczej pokaz bezkompromisowości niż ona sama. Pokaz odwagi całkowicie bezpiecznej i dawno zaakceptowanej, a nawet obecnie wręcz wymaganej w teatrze.

Spektakl w Wałbrzychu tuszuje jednak słabości tekstu Demirskiego. Jest wyśmienity, świetnie grany i wybitnie wyreżyserowany. Pokazuje także, jak bardzo praca w zespole rozwija aktorów (wobec niszczącego działania telewizji, która jak lewiatan wciąga młodych, zdolnych ludzi w wirówkę nonsensu i tym samym odbiera nam dobrych aktorów teatralnych). Stąd drugi wniosek - nie ma już aktorów prowincjonalnych. Obecnie w zasadzie tylko aktorzy poza dużymi ośrodkami mogą skupić się na systematycznej, długotrwałej pracy, na budowaniu roli, na czerpaniu z dobrodziejstwa zespołu, prawdziwej pracy z reżyserem. Dlatego takie zespoły jak aktorzy Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu dają artystycznie spełnione przedstawienia.

***

Jagoda Hernik Spalińska - pracownik naukowy Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Autorka pracy "Życie teatralne w Wilnie podczas II wojny światowej" (2005).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji