Artykuły

Teatr bez teatru

Zakończony w niedzielę w Edynburgu festiwal Fringe pokazał siłę prawdziwych historii - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Siedzimy na miękkich staromodnych kanapach rozstawionych dookoła niewielkiego pokoju. Pod nogami mamy włochaty dywan, pod głowami - haftowane poduszki. Kolorowe światło z nocnych lampek wydobywa sentymentalne obrazki i fotografie gwiazd na ścianach. Gdyby nie chłopak sprawdzający bilety przy wejściu i ukryta za konsoletą dziewczyna można by pomyśleć, że jesteśmy w salonie należącym do osoby o bardzo specyficznym guście. Nie jest to jednak wnętrze mieszkania, lecz scenografia monodramu "An Audience with Adrienne" Adriana Howellsa, jednego z najbardziej niecodziennych spektakli zakończonego w niedzielę edynburskiego Fringe'u. Niecodzienność polega tutaj nie tylko na umieszczeniu spektaklu w przestrzeni kiczowatego salonu zaaranżowanego w jednej z sal wykładowych Uniwersytetu Edynburskiego. Niecodzienna jest sama dramaturgia, która balansuje na krawędzi fikcji i psychodramy. Howells, który jest zarazem aktorem i drag queen, wciela się w swoje drugie, kobiece ja i jako Adrienne opowiada tuzinowi widzów traumatyczne historie z własnego dzieciństwa i dojrzałego życia.

Ich wspólnym tematem jest odkrywanie seksualnej tożsamości. Przypominają "Lubiewo" Michała Witkowskiego, polską powieść o przegiętych gejach. Są tu historie o przebieraniu się w mamine sukienki i o upokorzeniach w szkole. O depresjach i psychicznych załamaniach. Publiczność sama wybiera opowieści, posługując się czymś w rodzaju karty dań, na której zamiast potraw wypisane są tytuły. A w przerwach aktor śpiewa stare przeboje i pokazuje nagrane na wideo rozmowy z rodzicami, u których szuka potwierdzenia dla swej odmienności.

"An Audience with Adrienne" należy do coraz silniejszego nurtu teatru "nieteatralnego", który demonstracyjnie odrzuca tradycyjne konwencje, rezygnuje z fikcji na rzecz prawdziwych historii, wychodzi z budynku teatralnego do mieszkań, galerii i knajp. Ten nurt pojawił się w latach 90., kiedy na Fringe'u triumfowała słynna szkocka grupa Grassmarket Project wystawiająca spektakle z udziałem realnych bohaterów: bezdomnych z Edynburga, młodocianych przestępców, kobiet z pornobiznesu, osób z problemami psychicznymi. Ich wartość polegała na udzieleniu głosu ludziom, którzy zazwyczaj nie występują w debacie publicznej. Tu, na największym festiwalu świata, mieli możliwość mówienia o swoich problemach.

Dzisiaj ich miejsce zajmują aktorzy, którzy występują w roli samych siebie. Mem Morrison, potomek tureckich emigrantów z Cypru, opowiada o swoim dzieciństwie na piętrze stołówki, którą prowadzili w Londynie jego rodzice. Spektakl "Leftovers" [na zdjęciu] (Resztki) w oryginale grany jest w kafejkach na East Endzie, gdzie publiczność przy angielskim śniadaniu słucha nagranych głosów rodziców aktora i jego własnych opowieści. O emigracji mówi się tutaj z perspektywy kuchni: z jednej strony kebab z baraniny, z drugiej jajka na bekonie, po usmażeniu których matka bohatera, muzułmanka dokładnie myje ręce. Trudno o bardziej wymowny symbol zderzenia kultur.

O sile i atrakcyjności teatru opartego na osobistych zwierzeniach świadczy to, że niektórzy artyści podszywają się pod cudzą tożsamość i opowiadają fikcyjne życiorysy tak, jakby były to ich własne, autentyczne historie. Alex Byrne z Teatru Hoipolloi wymyślił postać walijskiego aktora Hugha Hughesa, który w kolejnych spektaklach przedstawia epizody ze swego fikcyjnego życia. Prawda miesza się tu z surrealistyczną wyobraźnią. "Floating" ("Dryfując") opowiada o tym, jak pod wpływem trzęsienia ziemi rodzinna wyspa bohatera Anglesey oderwała się od Wysp Brytyjskich i wypłynęła na szerokie wody oceanu. Z kolei w "Historii królika" opowieść o znalezionym w ogrodzie martwym króliku nakłada się na historię śmierci i pogrzebu ojca bohatera.

Nowe podejście do teatralnej konwencji zmienia technikę aktorską. Nikt już nie udaje na scenie psychologii, dominuje dystans nawiązujący do tradycji brechtowskiego teatru. Byrne prowadzi dialog z publicznością, częstuje wybranych widzów herbatą, kpi ze spóźnialskich ("Czy chcesz, żebyśmy zaczęli od początku?" - pyta), a swoją opowieść ilustruje wykresami i slajdami, jakby to była prezentacja. Howells urządza widzom konkurs budowy zamków z piasku, a w finale ściera makijaż i przebiera się w męskie ciuchy. Wszystko po to, by przekroczyć barierę konwencjonalnego teatru i dotrzeć do widzów.

Czy to się udaje? Tak. Najlepiej świadczą o tym reakcje widzów na spektaklu "Adrienne". Pod wpływem intymnych opowieści aktora sami zaczynają się zwierzać, choć ich historie niekoniecznie związane są z seksualnością. Na moim przedstawieniu pewna Rosjanka opowiedziała o prześladowaniach, jakie spotykały ją w szkole w związku z żydowskim pochodzeniem ojca. A wyglądający na sześćdziesiątkę Szkot drżącym od emocji głosem mówił o swoim dzieciństwie na wsi, gdzie uważany był za wioskowego głupka, i o tym, jak przez całe życie udowadniał, że nim nie jest: skończył studia, został nauczycielem, wychował czwórkę dzieci, które odnoszą sukcesy w biznesie. Kiedy wstał i oświadczył: "Nie jestem wiejskim głupkiem, jestem człowiekiem", nawet Adrienne odebrało mowę.

Po spektaklach tego rodzaju słyszałem pytania, czy to jest jeszcze teatr. Jeżeli wierzymy, że teatr jest instrumentem do badania natury człowieka, że opiera się na dialogu z publicznością, że powinien przynosić oczyszczenie, a nie tylko perfumować brudy, to spektakle takie jak "Adrienne" są teatrem. Może nawet bardziej niż inne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji