Artykuły

Uroda obrazu, perfekcja wykonania, lecz brak myśli i uczuć

"Islands in the stream" Teatru Derevo na VII Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Mimu w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

To dopiero początek tego festiwalu, a już żal tamtej, niegdysiejszej formuły Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Mimu, która nie wykraczała poza tzw. czystą gatunkowo pantomimę. To była prawdziwa sztuka pantomimy. Zarówno klasyczna, jak i współczesna. Warstwa myślowa, emocjonalna, relacje między postaciami, dramatyzm zdarzeń prezentowanych na scenie, wszystko to wyrażone mową ciała, bez słów i bez ogłuszającej muzyki elektronicznej, która brzmi dziś tak, że ściany drżą, a bębenki w uszach pękają. Niestety, dwa lata temu owa formuła poległa na rzecz nowej, modnej, wprowadzającej kategorię physical theatre, co można by "po ludzku" nazwać teatrem ruchu, teatrem "fizycznym", gdzie fizyczność ludzkiego ciała ma być nie tylko pokazem sprawności ruchowej, lecz także ponoć nośnikiem treści głębszych. Piszę "ponoć", bo - jak widać na przykładzie spektaklu Dereva - nie jest to łatwe i nie zawsze się udaje.

Organizatorzy festiwalu ową zmianę formuły na "physical" tłumaczą tym, że obecnie na świecie właśnie ta kategoria jest dominująca w dziedzinie pantomimy, ale mnie to nie przekonuje i pozostaje żal. Tym bardziej że pokazany na inaugurację festiwalu spektakl "Islands in the stream" osławionego, obsypanego w świecie nagrodami Teatru Derevo, utrzymany właśnie w nurcie "physical", nie tylko nie zrobił na mnie wrażenia, ale pozostawił mnie przez cały czas trwania przedstawienia obojętną emocjonalnie, a bywało, że także znudzoną. Choć niektórym scenom-obrazkom nie brakło urody, a całemu spektaklowi trudno by odmówić niesamowitej energii płynącej z dynamiki ruchu wykonawców.

"Islands in the stream" składa się z szeregu obrazów, luźnych etiud, epizodów, które łączy motyw morza, wody. I jest to jedyny łącznik w tej rozsypanej mozaice. W warstwie dźwiękowej słychać szum morza, fale uderzające czy to o płynący statek, czy o brzeg morza, słychać plusk wody kąpiących się ludzi, słychać wiatr zrywający żagle i przewracający wszystko, co się na powierzchni morza znalazło w tym momencie. A gdy wiatr ustaje, pewnie można by też "usłyszeć" cudowną, jedyną w swoim rodzaju "ciszę" morską, która pojawia się na krótko przed burzą. Ale jej nie "usłyszymy", bo głośna aż do niewytrzymałości muzyka elektroniczna, ilością decybeli wręcz "rozrywająca" uszy i mózg, pojawia się tu od czasu do czasu, zupełnie nie wiadomo po co. Chyba że po to, aby uprzytomnić widzom, iż to właśnie physical theatre.

W warstwie obrazu zaś oglądamy rozmaitości: a to zajęcia codzienne marynarzy na pokładzie płynącego statku, a to świat podwodny z "owocami" morza (zabawne te z założenia naiwne scenki pływających ryb, pełzających po dnie krabów czy lekko przemieszczających się ogromnych meduz), a to burza morska, a to spacerujący brzegiem morza letnicy prowadzący na smyczy swoje pieski-maskotki upodobnione do makiet maleńkich stateczków, a to malowniczy obrazek przypominający erupcję wulkanu, a to z kolei zachodzące (a może wschodzące?) słońce, a to wreszcie w finale zdalnie sterowana miniaturka statku w ciszy "przepływa" scenę itd., itd. Metaforyka obrazków i przesadne nagromadzenie symboliki budują na scenie świat żadną miarą nieukładający się w logiczną i dramaturgiczną całość. Nie chodzi o to, że przedstawienie nie ma linearnie ułożonej fabuły (bo nie ma), lecz o to, że poza plastyczną urodą wielu scen nic z tego nie wynika. Owszem, można chwilami nawet zachwycić się perfekcją wykonania, płynnością ruchu, niezwykłą, akrobatyczną sprawnością artystów, precyzją detalu, ale do niczego to nie prowadzi, nic z tego nie wynika, jest puste myślowo i emocjonalnie.

Zderzenie ze sobą tak różnych, jakby z kontekstu wyrwanych obrazków gmatwa sens znaczeniowy spektaklu. Jest to sztuka dla sztuki. Estetyka dla samej estetyki. Dlatego też w którymś momencie, gdy już widz nasyci się ową formalną, czysto zewnętrzną stroną spektaklu, zaczyna się powoli nudzić. Spektakl ten uwyraźnia różnicę między prawdziwą pantomimą a tym, co obecnie ostro wchodzi na sceny i zajmuje jej miejsce, choć - jak widać - niewiele ma wspólnego z tym, co określa się mianem sztuki pantomimy i co przynależy temu gatunkowi.

Derevo założył w 1988 roku w Leningradzie - i nadal jest szefem tego teatru - Anton Adasinsky, związany wcześniej ze znakomitym teatrem klaunów Licedej, znanym i uznanym (zupełnie zasłużenie) w świecie. Licedej, choć to teatr klaunów, jest w pełnym tego słowa znaczeniu teatrem poetyckim w formie, w środkach wyrazu i w przekazie myśli. Kilkakrotnie gościł już w Polsce, także na ubiegłorocznym Festiwalu Sztuki Mimu. Wielka szkoda, że zabrakło Licedeja w tym roku. I choć Adasinsky wywodzi się z Licedeja, to oba te teatry dzieli zasadnicza różnica. Licedej nie tylko posługuje się inną poetyką, ale przede wszystkim jest to teatr rosyjski, który czerpie z własnej, rosyjskiej kultury i ma wyraźnie określoną swoją rosyjską tożsamość kulturową. Natomiast Teatr Derevo, od 1991 roku osiadły w Niemczech (Drezno), jest teatrem - można powiedzieć - uniwersalnym, którego tożsamość nie jest już tak wyraźnie sprecyzowana. Ponadto teatr w swoich przedstawieniach korzysta z wielu innych dziedzin, jak na przykład komedia dellarte, taniec nowoczesny, performance, elementy klownady i pantomimy, physical theatre, akrobatyka, happening itp. I w tym kierunku Derevo się rozwija.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji