Czahowny ty mój śnie...
"Koniec przedstawienia. Zamykamy teatrzyk!" - to pierwsze słowa, jakie padają w "Kacu". Widzowie zgromadzeni po dwu stronach sceny-wybiegu zdążyli zaledwie zmierzyć się wzrokiem z prowokująco wpatrzonymi w nich aktorami, popatrzeć chwilę na miarowy ruch leżącej na deskach piękności i zniecierpliwić się wraz z przytupującym (jakby ponaglał machinę wydarzeń) władczym mężczyzną, a dziewczyna w ludowym stroju (niczym "dziwka bosa") wyciągnęła mopa i plastikowe wiadro, aby zamaszyście posprzątać scenę, obwieszczając koniec. Chwila konsternacji. Śmieszne, przerysowane figury (hydraulik w ogrodniczkach, wspomniana piękność, starszy podpity mężczyzna, ponury urzędnik) wchodzą w role, ktoś zaczyna protestować, ktoś coś opowiadać, władczy mężczyzna staje się nagle pijany; wszyscy tłoczą się pod ogromną szaro-czerwoną płachtą. Wreszcie wychodzą.
Scena kojarzy się z "Nigdy już tu nie powrócę" Kantora. Zresztą - jak się za chwilę dowiemy - i miejsce jest podobne. Jesteśmy w knajpie. Knajpie-teatrzyku-domu. Na scenie zostaje jedna postać - Szczepan Szybko (Ksawery Szlenkier) - który zaczyna rządzić scenicznym światem ("Światło proszę!" - zarządza na początek) i decyduje się przedstawić widzom swoją historię. Ziarno wątpliwości zostało już jednak zasiane. Nie dość bowiem, że sceniczne dzianie się jest wyraźnie zapośredniczone (wytwarzane przez mechanizm wspomnień, koszmarów), przez co traci iluzyjną obiektywność na rzecz chybotliwej materii wspominania, to - dodatkowo - i ta konwencja zostaje podważona. Dziwny status rzeczywistości - ostentacyjnie teatralnej i, jednocześnie, wytwarzanej przez jaźń bohatera- przywołuje świat "Wyzwolenia". Echa twórczości Wyspiańskiego będą stale towarzyszyć "Kacowi".
Strójcie mi, strójcie narodową scenę
"Kac" to kolejny obszar gry z Gombrowiczem, jaką konsekwentnie prowadzi Michał Walczak. Pierwszy monolog Szczepana Szybko wyraźnie wprowadza nas w rzeczywistość pokrewną światowi "Ślubu". Jak w "Podróży do wnętrza pokoju", znajdujemy się na pograniczu jawy i snu, będąc świadkami wytwarzanej ad hoc sytuacji. Co dość zaskakujące, tekst "Kaca" właściwie nie istnieje. Rozmywa się w tyglu ciągłych nawiązań, kalk, stylizacji. Wielokrotnie przerabiana sztuka była elementem warsztatowej pracy z aktorami Sceny Młodych. I Walczak przewrotnie wpisał tę sytuację w porządek spektaklu. Mamy bowiem do czynienia z rzeczywistością niedookreśloną, stwarzaną na naszych oczach. Rekwizytorium to wnoszone w odpowiednich momentach plastikowe krzesła, popielniczka czy materac. Rytm wyznaczają głośne, miarowe ruchy obrotówki. "Maszyna do grania" imituje mechanizm wytwarzania, wydobywania z pamięci i przetwarzania wspomnień Szczepana Szybko. Bohater, tkwiąc na granicy między niedojrzałością a dorosłością, w stanie zachwianej tożsamości (czego metaforą jest kac), próbuje - niczym Henryk w "Ślubie" - poskładać ze wspomnień logiczną opowieść. Mechanizm pamięci działa jednak jak kiepski teatrzyk - zamyka osoby i sytuacje w kadrze, rysuje grubą kreską wydarzenia. Dlatego postaci, zakleszczone w obrazach, jakie przywołuje wyobraźnia wsobnego fizyka teoretycznego, są jednowymiarowe, drażniąco typowe, istniejące jedynie w odniesieniu do Szczepana: Haneczkę (Katarzyna Cynke) poznajemy jako wyidealizowaną ukochaną Szczepana, Sylwek (Mariusz Ostrowski) - przyjaciel ze studiów - to taki Pijak ze "Ślubu". alter ego głównego bohatera, Jola ( Monika Buchowiec) - koleżanka Hani - to wojująca feministka... Grubej kresce umykają jedynie dwie najbardziej zagadkowe postaci - pani Lela w stroju ludowym (Aleksandra Mikołajczyk), zarządzająca barem Marcinek (bar taki istnieje w Warszawie i prowadzi go prawdziwa pani Lela) oraz Pan od Jogi, typ mądrego błazna, który z determinacją będzie psuł samopoczucie widzów.
Gra z Gombrowiczem wkracza jednak w "Kacu" na obszary dotychczas nietknięte. W konfiguracji gombrowiczowskich problemów (komunikacja międzyludzka, forma, tożsamość) w twórczości Walczaka brakowało tematu polskości. Szerzej - relacji między jednostką a narodem. W "Kacu" ten problem jest szczególnie istotny, chciałoby się powiedzieć - podejrzanie nachalny. Szaro-czerwona płachta, jedyny ostentacyjnie znaczący element scenografii, nieustannie eksploatowana metafora kaca jako zagubienia tożsamości narodowej, krwią umazana twarz Szczepana - to chwyty jawnie teatralne, ironiczne wytrychy do tematu patriotyzmu. Walczak sarkastycznie traktuje mieszczańską rzeczywistość, która próbuje się mierzyć z wielkimi tematami. Układem odniesienia dla tematu polskości w teatrze polskim jest "Wesele". Na matrycy dramatu Wyspiańskiego, jak Gombrowicz transponujący w "Trans-Atlantyku" strukturę Pana Tadeusza, tworzy Walczak mocno zabarwioną ironią opozycję dwóch światów. Jakby nie wierzył, że można w naszej do bólu mieszczańskiej rzeczywistości rozmawiać serio o polskości, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom widzów, naśladując gadaninę o polityce, teczkach, układach, żarty polityczne. Z drugiej strony, niczym majaczenia w stanie kaca pojawiają się echa wielkiej tradycji - w kulminacji imprezy ni stąd, ni zowąd błyska złoty róg, lekko podpity Mistrz przywołuje niejasne wspomnienie z jakiegoś wydarzenia w październiku '56, Sylwek i Szczepan, rozmawiając w knajpie o zatraceniu ideałów młodości, wpadają w wiersz "Wesela"... Ale kiedy przychodzi przywołać duchy, które mają ukarać Szczepana za bluźniercze słowa ("A najbardziej Polakiem się czuję, kiedy Hania szczytuje!") - pojawia się jedynie masturbacyjny demon z przeszłości Szczepana - Kołderka (Malwina Irek).
Półśrodki konieczne
Reżyser w "Wyzwoleniu", wystawiając "Polskę współczesną", mówi: "Reklama! Półśrodek konieczny". Na takie półśrodki konieczne łapie Walczak publiczność - świetnie bawimy się. wyłapując aluzje, oglądając sceny niemal kabaretowe. Bezpretensjonalne szafowanie numerami, które mogą być rozumiane jedynie tu i teraz, angażuje w szczególny sposób publiczność, na czym Walczakowi zdaje się bardzo zależeć. Skoro nie można odnieść się do jakichś wspólnych wartości, należy wykorzystać strzępki, fragmenty rzeczywistości, błyskające na chwilę w (medialnym) świecie, na moment rozpoznawalne dla oglądających telewizję, czytających prasę...
Jest jeszcze inny wspólny mianownik całej (prawdopodobnie) publiczności teatru, instytucji w gruncie rzeczy mieszczańskiej. Walczak, świetny podglądacz i podsłuchiwacz miasta, wychwytuje kilka mitów, służących za substytut doznań ogólniejszych, poważniejszych refleksji. Odzwierciedleniem tych mitów są świetnie przyjmowane songi, rozbijające raz po raz (rozczłonkowaną zresztą do granic możliwości) strukturę spektaklu. Większość z nich bazuje na popularnych motywach czy całych piosenkach. Najważniejszy mit, odrywający od myślenia o polskości, odnosi się do miasta jako autonomicznego świata. Na dojmującą potrzebę upoetycznienia, zmetaforyzowania przestrzeni, w której się żyje. odpowiadał jeden z najpopularniejszych albumów ostatniego roku - "Miasto Mania" Marii Peszek. Po mocno zakrapianej parapetówce, podczas której błyska złoty róg, śpiewa się piosenkę o pierwszym tramwaju, który rozwozi rano życie. Ten song rymuje się z "Moim miastem" ze wspomnianego albumu, w którym padają słowa: "moje miasto / o świcie tramwajami rozwożące rano życie". Innym tematem, dużo mniej subtelnie ukazanym, jest mit miłości. Takiej, która zamyka w dwuosobowym państwie, z gruntu mieszczańskiej. Dwie piosenki poświęcone miłości są utkane z popularnych przekonań na temat uczucia. Songi: "Pierwsza kłótnia przychodzi prędzej lub później", "Gdyby nie ty" wpisują się w zarysowaną z wyraźną kpiną opozycję między życiem uporządkowanym, a romantycznym z ducha bytowaniem w świecie idei. Trzeci mit jest związany ze sztywną granicą między niedojrzałym a dojrzałym. Bohaterowie dramatów Walczaka (jak u Gombrowicza), nie mogą odnaleźć się w opozycji tego, co niedomknięte, niedookreślone wobec gorsetu konwencji i masek obowiązujących w świecie dorosłych. W mieszczańskiej rzeczywistości problem ten, strywializowany, przybiera postać miałkiej nostalgii za dzieciństwem. Na scenie pojawiają się zatem dwaj mężczyźni z ogromnymi pluszakami, marzący o tym, aby "na zawsze już dzieckiem pozostać".
Nie jest tak, jak się państwu zdaje
W świecie miasta - pozytywnym systemie, w którym dramatyczne supełki łatwo się rozwiązują, historie zataczają koło, feministki dojrzewają emocjonalnie i zmieniają się w układne żony, obywatele wypełniają obowiązki wobec państwa i nawet Szczepan, skacowany outsider, wpada w szablon małżeństwa i konsumowania - istnieją też próbki duchowości. Jak majaczenia przywołuje się niejasne rytuały (zasłyszane na kulturoznawstwie), próby znalezienia Autorytetu (świetna scena, w której Szczepan "na kolana padłszy", oddaje się w opiekę Mistrzowi, a z boku powtarza ten gest żona, Kasia Kołderka, wystawiając przed siebie ręce ze szklanką wypełnioną paluszkami). Występy jogina (świetna rola Bartosza Turzyńskiego) w zaskakujący sposób rozbijają jednak ten gładki system. "Kiedy patrzę na wasze twarze, budzi się we mnie szczere współczucie" - tak rozpoczyna każdą wypowiedź Pan od Jogi, serwujący publiczności duchowość w pigułkach. Ta postać nie tylko parodiuje (jak cały spektakl), pociąg mieszczan do mitu, ale także, jako bohater ostentacyjnie teatralny, poza te prawa wychodzi. Pozwala sobie na grube nietakty. W ferworze zabawy pada bowiem nagle słowo "śmierć", które kwestionuje sensowność całego skrupulatnie tworzonego systemu.
Zbudowana ze śmieci i strzępków rzeczywistość "Kaca" zaczyna w końcu męczyć ciągłymi przebierankami konwencji i stylów. Odczuwa się potrzebę wyjścia z przeładowanego spektaklu, dotarcia do jakiejkolwiek niezabrudzonej rozbuchaną teatralnością niższej rangi (tricków rodem z kiepskiego teatrzyku w "Kacu" co niemiara - dymy, grzmoty, upiorne postaci) czystej myśli, czystego sensu. "Kac" przypomina bardzo świat "Operetki" Gombrowicza, w którym maski, przebrania i konwencje nie tłumią potrzeby nagości (wyrażonej przez Albertynkę: "Czarowny ty mój śnie"). Walczak z determinacją prowadzi jednak grę ze swoją publicznością. Historia zatacza w końcu koło, wróciliśmy do pierwszej sceny spektaklu, wszystkie wątki jakoś jednak się rozwiązały, klaszczemy. Szczepan ucisza publiczność, wygłasza jeszcze monolog. Czysta, bezpośrednia mowa oskarżająca: wszyscy Polacy tkwią w stanie kaca. Widz dostał nauczkę, zgrabnie wytłumaczono sens spektaklu, satysfakcja z wyjaśnienia trzygodzinnego korowodu masek uzyskana. To jednak nie koniec. Wkracza bowiem Kołderka, trzymając magnetofon, z którego dobywa się płacz dziecka. Wychodzących żegna piosenka - bezpretensjonalna pochwała teatralności ("Knajpa w teatr się zmienia"). Wyjścia poza teatr nie będzie. Jak w "Operetce", każda istotna myśl zostaje natychmiast przechwycona, ubrana w formę, strywializowana. "Czahowny ty mój śnie.." powtarza hrabia za Albertynką. O wielkim teatrze, prawdzie, wielkościach nie ma co w mieszczańskim świecie-teatrzyku śnić.