Artykuły

Poznaj siłę swoich pieniędzy

Czy Fringe po 60 latach istnienia nie przeżywa przypadkiem podobnych problemów jak zachodnie, liberalne gospodarki, których jest rówieśnikiem? Czy dążenie do maksymalizacji zysków, przy jednoczesnym cięciu kosztów nie zmienia festiwalu w kulturalny supermarket, w którym liczy się jedynie marketing i opakowanie, a jakość towaru, czyli przedstawienia, ma drugorzędne znaczenie? - zastanawia się Roman Pawłowski w felietonie "Nie wychodzę z teatru w Edynburgu" w Gazecie Wyborczej.

Charles Lovatt, biznesmen zasiadający w zarządzie szkockiego Arts Council, czyli odpowiednika naszego Ministerstwa Kultury, wystąpił z zaskakującym pomysłem, który zelektryzował Edynburg. Zaproponował, aby recenzenci obok popularnych gwiazdek przyznawanych za jakość artystyczną przyznawali również oceny za wartość finansową. Chodzi o to, czy spektakl wart jest pieniędzy, które wydajemy na bilet.

Swoją propozycję pan Lovatt oparł na własnych doświadczeniach. Mianowicie wynudził się na godzinnym występie komika, który kosztował go dziewięć i pół funta (ok. 50 zł), natomiast doskonale bawił się na dwugodzinnej wielkiej inscenizacji "Bachantek", na którą bilet kosztował półtora funta mniej. I teraz ma pretensje, że wcześniej przepłacił.

Krytycy oczywiście zaprotestowali oburzeni, że członek Arts Council zamiast dbać o poziom narodowej kultury, propaguje merkantylny stosunek do sztuki. Ale propozycja pana Lovatta nie wzięła się z powietrza. To tylko logiczna konsekwencja rozwoju edynburskiego festiwalu Fringe, który od chwili powstania w 1947 roku działa bez publicznych dotacji, na zasadzie wolnego rynku sztuki. Grupy przyjeżdżały tu zawsze na własną rękę, wynajmowały sale i utrzymywały się z biletów. I tak jest do dzisiaj.

Działanie według zasad rynkowych spowodowało ogromny rozrost festiwalu, od ośmiu spektakli w 1947 roku do ponad 2 tys. obecnie. Liczba scen działających w podczas festiwalu sięgnie niebawem 400. Ubocznym skutkiem festiwalowego boomu jest jednak postępująca komercjalizacja. Z roku na rok przybywa spektakli kabaretowych, które stanowią więcej niż połowę programu. Po raz pierwszy w tym roku katalog festiwalu Fringe rozpoczyna się od działu "komedia", teatr znalazł się na końcu, po widowiskach dla dzieci i cyrkach.

Właściciele edynburskich scen zacierają ręce: to "stand up comedy" (czyli kabaretowe monologi do mikrofonu) przyciągają do Edynburga największą publiczność, która zostawia w kasach festiwalu miliony funtów. Artyści teatru są załamani: poważna twórczość tonie w oceanie rozrywki. Liczą się coraz większe obroty i coraz wyższa sprzedaż.

Rozmawiam z reżyserem Z., twórcą głośnych, nagradzanych spektakli ruchu: - Jest coraz gorzej - mówi rozczarowany. - Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy do Edynburga, w naszym teatrze codziennie występowało osiem grup, był czas na próby i zmiany dekoracji. Teraz grup jest szesnaście, nawzajem sobie przeszkadzamy.

- Ale to świetnie, że przyjeżdża więcej teatrów - mówię. - To znaczy, że Edynburg jest wciąż magnesem dla artystów.

- Tak, tylko że publiczność coraz mniej jest zainteresowana ambitnym teatrem. Wolą show o penisie. Rynek zabija wrażliwość - skarży się reżyser.

- Gdyby jednak nie rynek, zostałbyś ze swoją wrażliwością w czterech ścianach własnego mieszkania. Ty też się sprzedajesz, tylko masz lepszy towar - odpowiadam. Reżyser bez przekonania kiwa głową, a mnie opadają wątpliwości. Czy Fringe po 60 latach istnienia nie przeżywa przypadkiem podobnych problemów jak zachodnie, liberalne gospodarki, których jest rówieśnikiem? Czy dążenie do maksymalizacji zysków, przy jednoczesnym cięciu kosztów nie zmienia festiwalu w kulturalny supermarket, w którym liczy się jedynie marketing i opakowanie, a jakość towaru, czyli przedstawienia, ma drugorzędne znaczenie?

Przeglądam katalog, na każdym kroku spektakle z promocji potwierdzające czarną wizję reżysera. Pokaz walki na samurajskie miecze reklamowany hasłem "Poczuj wibrację Tokio". Adaptacja filmu erotycznego z lat 70. "Debbie does Dallas" (chearleaderka pracująca dla drużyny piłkarskiej pokazuje nie tylko pompony). "Auto - auto" - koncert perkusyjny na wraku samochodu, który podczas występu zostaje kompletnie zniszczony. Monodram według "Gwiezdnych wojen". Konkurs piosenek w stylu Eurovision (publiczność wybiera zwycięski "kraj"). Cyrk Horroru (podrzynanie gardła w cenie biletu). Wieczór z Frankensteinem (w czwartki karaoke). Mógłbym wymieniać do nocy.

- Daj spokój, przecież dla Brytyjczyków teatr to rozrywka - uspokaja mnie Ewa Ayton z polskiego British Council.

Prawda. W końcu szekspirowski teatr The Globe sąsiadował z areną, na której walczyły niedźwiedzie. Pal sześć, idę na stare miasto. Zdaje się że na High Street występuje facet, który za dwa funty opowiada sprośne kawały. Z pewnością będą to dobrze wydane pieniądze. Pięć gwiazdek w skali Lovatta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji