Artykuły

Dusza i inne organy

W "Rodzinnej Europie" - lekturze obowiązkowej każdego, komu bliska jest idea Europy Środkowej - Miłosz opisuje scenę, zobaczo­ną w styczniu roku 1945 i zapamiętaną jako metafora starcia cywi­lizacji. W chłopskiej chałupie, gdzieś w centralnej Polsce, siedzą so­wieccy żołnierze, stłoczeni na ławach, milczący, wynędzniali. Przed nimi stoi Niemiec, przystojny młody mężczyzna w długim białym kożuchu. "Tak więc oto był on, a za nim schludne domy, łazienki, choinki z kolorowymi kulami, starannie uprawiane od pokoleń win­nice i muzyka Jana Sebastiana Bacha. Wyrwany ze swojej wspólnoty, przed ich wspólnotą, wspólnotą bez łazienek, bez obrusów przecho­wywanych w skrzyni, bez ręczników i nawleczek z sentencjami, bez grządki róż, tylko z wódką, lekarstwem na ubóstwo, nudę i nieszczę­ście. Rosyjski podoficer poczęstował przerażonego jeńca papierosem i wygłosił dobitne przemówienie: niech się nie boi, nic mu się nie stanie, wojna skończona. Niemiec wprawdzie nic nie zrozumiał, ale domyślał się treści z pojednawczego, łagodnego tonu. Po chwili, choć nie padł żaden rozkaz, jeden z żołnierzy wstał i wyprowadził jeńca. Wrócił po kilku minutach, rzucając na podłogę biały kożuch. Ot, los, który postawił na ich drodze wroga w tak przydatnym owej zimy kożuchu - a przecież puścić w taki mróz człowieka bez płaszcza nie wypada. Jak zauważa Miłosz, kierowało nimi nie tyle okrucieństwo czy mściwość, ile pochodzące jeszcze z wschodniego chrześcijaństwa poczucie, że świat jest fundamentalnie zły, a człowiek wobec tego zła bezsilny. Potraktowanie niemieckiego jeńca - najpierw uspokojenie, potem oczywista i naturalna kula w łeb - nie było dla nich cynizmem ani oszustwem, jak to wygląda w oczach zachodniego Europejczyka, lecz litością konieczną wobec zła świata. Niemca dało się wprowadzić w błąd bardzo łatwo, nie rozumiał bowiem ani trochę zasad rządzą­cych tą wspólnotą. Polskiemu intelektualiście historia wyznaczyła rolę biernego świadka starcia najeźdźców.

Najnowszy, przeznaczony dla teatru utwór Andrzeja Stasiuka ma wiele wspólnego z tamtą zarejestrowaną przez Miłosza obrazową kon­frontacją Wschodu i Zachodu. "Noc, czyli słowiańskogermańska tragifarsa medyczna" wyrasta z konfliktu narodowych mentalności, starcia kultur: Polaków, Niemców, "Ruskich". Tekst powstał na zamówienie teatru w Dusseldorfie. w ramach projektu o wymownym tytule: "Nowa Eu­ropa. Czekanie na barbarzyńców". Czy nam się to podoba, czy nie, rok temu miliony obywateli Zachodniej Europy z drżeniem oczekiwały daty 1 maja 2004. Wyobrażano sobie, że po ulicach grasować będą w nieznanym dotąd nasileniu gangi złodziei samochodów. Że służba zdrowia padnie, zmuszona masowo leczyć chorych na AIDS obywateli Wschodniej Europy. Że dworce i parki schludnych miasteczek okupo­wać będą bandy nie nadających się do żadnej pracy bezrobotnych ze Wschodu. Zapewne niewielu przerażonych wizją nowej Europy zdawa­ło sobie sprawę z lęków drugiej strony. I choć po naszej stronie granicy te lęki były znacznie mniejsze, to przecież odczuwalne. Wykupią naszą ziemię, wykupią nasze zakłady pracy, skolonizują, wyrzucą na bruk. Doprowadzą do nędzy, bo wszystko podrożeje.

"Noc" jest tekstem inteligentnym, przewrotnym, misternie zbudo­wanym na kilku poziomach. Konstruując dramat, Stasiuk posłużył się faktami komentowanymi w niemieckiej i polskiej prasie. Działalność polskich gangów, z którymi przez kilka lat nie mogła się uporać nie­miecka policja, jak i nielegalny, ale szeroko praktykowany handel or­ganami zaprzątały uwagę opinii publicznej. Noc wiąże się więc z kon­kretną rzeczywistością, ale zarazem buduje rozległe metafory. Dotyka historii i gra dramatycznymi konwencjami. Serio, choć posługując się ironią i komizmem, autor zadaje pytania ważne dla współczesnej hi­storii. Czy Europa, której jesteśmy oficjalnie uznaną częścią, ma szan­sę stać się prawdziwą wspólnotą kultur i narodów? Czy jest możliwa wspólna europejska ojczyzna wobec rozbieżnych doświadczeń historii i fundamentalnych różnic w stosunku do ducha i materii?

Polscy złodzieje - złodzieje samochodów i biżuterii (bo tylko tego Wschód potrzebuje od Zachodu) - dokonują rozbojów w wyjątkowo zuchwały sposób. Kradną ciężkie, niemieckie auto i wjeżdżają nim wprost do sklepu, taranując szybę wystawową. Rozbijają gabloty, zabierają brylanty i uciekają do swych miast na Wschodzie. Któregoś razu jednak właściciel sklepu wychylił się z okna, strzelił i zabił jedne­go z napastników. Koledzy wracają z wyprawy oszołomieni, zdziwieni, bo śmierć nie była wkalkulowana w ich proceder, najwyżej więzienie. Aby oswoić sytuację, szukają zasad, przyczyn, uogólnień, które po­zwolą zrozumieć, co się stało. Niemiec strzelił, bo "kazał mu obowią­zek". "Jak by im nie kazali, to by nie zabili. Ale jak im każą, to zrobią wszystko". Jedna rzecz tylko może ochronić cię przed siłą niemieckiego obowiązku: być Ruskim. "Gdybyś był Ruski, to ten by nie strzelił. Oni boją się Ruskich. Bo im się wydaje, że Ruski wszystko może. Bo jak Ru­ski do nich przyszedł, to robił co chciał. Tego się nie zapomina..." Trud­no zresztą dziwić się Niemcom, polscy złodzieje też wiedzą, że Ruski jest niebezpieczny, bo całkowicie nieobliczalny: "zabije od razu... Jak mu się zachce, to cię zabije z nudów, albo dla zabawy... Albo powie, żebyś sobie poszedł".

Zmarłego opłakują stare kobiety, matki i babki. Śpiewają ukra­ińskie pieśni i snują refleksje, niczemu się nie dziwiąc, bo kto pocho­dzi ze Wschodu, kto przeżył wojnę i przesiedlenie, temu zdziwienie jest obce. Wojna pojawia się jako bliski kontekst, wciąż żywe źródło dzisiejszych relacji między sąsiedzkimi narodami. Niemcy kłaniali się i używali pieprzu, nie rozumieli, że buty mogą być niewyczyszczone i że można w wyczyszczonych butach nie dojść na miejsce. Ruscy mieli po osiem zdobycznych zegarków na każdej ręce, wsadzali do garnka żywą, nieoskubaną kurę i nie chcieli nawet soli.

Na scenę, zgodnie z polską literacką tradycją i niemieckim stereo­typem ("Wy Słowianie zawsze byliście dziwni... Rozmawiacie z du­chami, pardon, z duszami jak jacyś Indianie albo Cyganie...") autor wprowadza Ciało i Duszę. Należą (należały?) do zastrzelonego pol­skiego gangstera. Ciało jak ciało, ale dusza wygląda dość zaskakująco. W białej, uszarganej sukience, pantoflach na obcasach, ze złotą toreb­ką i makijażem przypomina panienkę z prowincji po całonocnej dys­kotece. I wyraża się dość nieparlamentarnie, wyjaśniając zdziwionemu tym faktem złodziejowi: nie jestem duszą w ogóle, ale twoją. Ciało jest pośmiertnie zdumione faktem posiadania duszy. Dusza wypomina mu, że nie słuchał za życia jej ostrzegającego głosu, zagłuszając wszystko basowymi głośnikami kradzionych samochodów, toteż sprawiedliwie będzie gnił i rdzewiał, jak na złomowisku.

Po drugiej stronie granicy jest sterylnie urządzony niemiecki szpi­tal, a w nim - pogrążony w śpiączce jubiler, który strzelał do polskie­go bandyty i przy tej okazji z wrażenia dostał zawału. Lekarze muszą mu szybko przeszczepić serce, na szczęście dysponują organem za­stępczym: dobrym, młodym sercem właśnie zastrzelonego złodzieja. Pacjent jednak budzi się i słyszy fragment rozmowy. Sprzeciwia się zabiegowi, nie chce polskiego serca. Żąda, po tylu latach płacenia po­datków i ubezpieczeń, serca niemieckiego, szwedzkiego, duńskiego, w ostateczności włoskiego albo francuskiego. Byle nie ze Wschodu. Niemiec obawia się, że tą drogą może zarazić się wschodnim barba­rzyństwem. Boi się, że to, co posiada, mógłby w konsekwencji operacji "wydać na kobiety oraz napoje alkoholowe tudzież na przyjęcia dla przyjaciół, których widzę pierwszy raz na oczy". Zdesperowani lekarze wmawiają mu więc, że serce należało do polskiego studenta germanistyki, co ma złagodzić kulturową przepaść. Jednak po operacji okazuje się, że obawy pacjenta były słuszne. Słowiańskie, złodziejskie serce robi swoje. Najpierw, po przebudzeniu, zacny Niemiec sądzi, że jest w więzieniu. Co zresztą, jak przyznaje, "miał wkalkulowane". W akcie spontanicznego sprzeciwu ma ochotę "rozpierdolić i podpalić to wię­zienie!". Potem równie bezpośrednio wyraża swój pogląd na niemiec­kie społeczeństwo: "Prawie wszyscy wyglądają jak pedały. A baby wy­glądają jak chłopy, jakby szły na wojnę. (...) To nie jest żadne państwo tylko teatr transwestytów".

"Co za idiota mówił, że to tylko mięsień!!" - konstatują zdumieni lekarze. Bo rzeczywiście: czy Niemiec z polskim sercem to w dalszym ciągu stuprocentowy Niemiec? Czy Europa z Polską, a potem może Bułgarią, Rumunią, Ukrainą - to jeszcze Europa?

Nocą do niemieckiego pacjenta przychodzi zastrzelony przez niego polski złodziej. Ubłagał Duszę, żeby w niego na chwilę wstąpiła, może więc być widzialny i słyszalny. Chce pogadać z człowiekiem, noszącym w piersiach jego serce. Ale musi mówić prawdę - to warunek Duszy. Prawda jest dla niemieckiego jubilera szokująca, ale ponieważ stoi w obliczu faktu dokonanego i nie ma wyjścia, próbuje znaleźć płasz­czyznę porozumienia, "jakie kradłeś?" "Niemieckie." "Miałeś synu rację. Zuch chłopak! Gdybyś kradł francuskie, nie mielibyśmy o czym gadać." Zasypiają w jednym łóżku, pojednani, dyskutując o zaletach niemieckich samolotów w czasie wojny.

Ta prosta, choć przewrotna historia nie zostaje podana wprost. Poszczególne sceny oprawione zostają w ramy chóralnych pieśni, sta­jąc się ilustracją wygłaszanych przez chór prawd i uogólnień. Chór zmienia swój skład i charakter, raz obiektywnie relacjonuje wydarze­nia, kiedy indziej wygłasza litanię wzajemnych urazów. Jako chór pie­lęgniarek wyśpiewuje wizję Złotego Wieku, idealnej symbiozy między Wschodem i Zachodem: Na Wschód popłyną rzeczy, na Zachód - or­gany do przeszczepów. I wkrótce "każdy Chińczyk będzie miał auto. I każdy Niemiec zamrażarkę pełną części zamiennych". Najbardziej przejmująca jest ostatnia pieśń, tuż przed finałem. Jesteśmy chórem - mówią aktorzy, polscy i niemieccy. Chór starych mężczyzn i kobiet powinien być mądrzejszy od wszystkich, nawet od własnej pieśni. Chór głosi prawdy odwieczne, śpiewa o szaleństwie, nędzy i śmierci. Przez chwilę wydaje się, że słyszymy prawdziwy chór dramatyczny, który patrzy z dystansem na sprawy doczesne. I że za chwilę usły­szymy wzniosłe i pojednawcze słowa o tym, co w rodzinie ludzkiej wspólne, o odwiecznym losie, niezależnym od narodowości. Ale au­tor przewrotnie obchodzi się z naszymi oczekiwaniami. Pieśń chóru zamienia się w wyliczankę zarzutów i uprzedzeń, licytację coraz bar­dziej absurdalnych haseł, podszytych pogardą i nienawiścią. "Pieśń o Kacapach, o Szkopach, o Polaczkach" - to jest ta nasza odwieczna pieśń, mącąca świadomość. Zatruta zbiorowa mądrość, od której nie ma ucieczki.

W popremierowych recenzjach pisano, że Stasiuk kpi ze stereoty­pów, obnaża klisze narodowych wizerunków. To prawda, ale jedynie połowiczna. Pisarz nie posługuje się stereotypem jako czymś z defi­nicji fałszywym, co wedle politycznej poprawności należy przełamy­wać i odrzucać. Autor "Nocy" traktuje stereotyp jako formę zbiorowej prawdy, zrodzonej z konkretnych doświadczeń historycznych. Sub­telny i wyrafinowany obserwator, jakim jest Andrzej Stasiuk, zdaje sobie sprawę, że łańcuch historycznych przyczyn, kształtujących ja­kąś społeczność, jest długi i zawiły, a wzajemne związki przekonań ogólnonarodowych i doświadczeń indywidualnych - skomplikowa­ne. Pisarz tropi więc wzajemne relacje prawdy i stereotypu, w prze­konaniu, że nie da się jednego od drugiego oddzielić. I właściwie ani społeczeństwo, ani poszczególny człowiek nie są w stanie bez stereotypów funkcjonować. Są one przecież niezbędnym narzędziem szybkiego rozpoznawania i porządkowania świata. Ważne jednak, by rozpoznać mechanizm ich działania, wysoce subiektywny. Bo kiedy urastają do rangi niewzruszonych przekonań, zaczynają kształtować rzeczywistość, która je wówczas potwierdza. Przełamanie barier może dokonać się najpewniej w kontakcie indywidualnym, pozwa­lającym zobaczyć człowieka w Niemcu i Polaku. Oraz poprzez sztu­kę, która, doprowadzając rzecz do absurdu, wywoła wyzwalający śmiech.

Trudno byłoby znaleźć reżysera bardziej odpowiedniego dla materii Stasiukowej "Nocy" niż Mikołaj Grabowski. Reżysera zajmuje od dawna człowiek społeczny: członek narodu, grupy, stronnictwa, do których się przystosowuje. Interesują go momenty przełomu, punkty krytyczne narodowych dziejów, przemiany obyczaju i men­talności. Jak niewielu twórców teatru, potrafi być wierny tezie, że człowiek jest zanurzony w historii, która bez jego zgody i wiedzy decyduje o indywidualnych losach. Lecz o serio traktowanych na­rodowych problemach wypowiada się poprzez żywioł komiczny.

"Noc" jest raczej scenariuszem niż gotowym dramatem. Gatunko­wą hybrydą, w której mieści się i poetyckie opowiadanie, i ludowa ballada, i moralitet. Grabowski tekst ustrukturował, podzielił na wyraziste sekwencje, nadał im pointy. Wyostrzył sensy, uruchomił odpowiedni rytm. Rozbudował o teatralne metafory - jak na po­czątku, kiedy wjeżdżający na scenę samochód burzy mur z cegieł. Inscenizacja jest jednak bardzo powściągliwa, niemal ascetyczna. Dość to zaskakujące dla widzów, kojarzących teatr Grabowskiego z żywiołowością, soczystymi charakterami, groteską, komiczną rodzajowością. Tutaj reżyser rezygnuje z tego, czym tak mistrzowsko włada: nie ma w "Nocy" żadnej obyczajowości, nie szuka się polskich i niemieckich typów, nie ma brawurowych, wciągających widow­nię scen zbiorowych. Zmiany ról sygnalizuje się tylko prostym, zewnętrznym znakiem: skórzana kurtka, lekarski kitel, chusta na­ciągnięta na głowę. Dominuje ton relacji, chłodnej ironii, precyzji muzycznych struktur. Po "Wyzwoleniu" i "Nocy" wydawać się może, że reżyser szuka nowego stylu.

Najciekawsza pod względem teatralnym jest wspólna praca pol­skich i niemieckich aktorów. Chór kobiet składa się z dwóch polskich i trzech niemieckich aktorek, Polacy grają również Duszę i Ciało. Każda ze stron mówi w swoim języku, czasem nawzajem objaśniając swoje kwestie. Reszta tłumaczeń wyświetlana jest na ekranie. Chwi­lami jednak ten podział zostaje przełamany: polska aktorka mówi po niemiecku, niemieccy partnerzy wygłaszają polskie zdania. Wszystko płynie zgodnym rytmem, jakby bariera językowa została, unieważniona, jakby w ogóle nie istniała. Aktorzy jednej i drugiej strony zachowują swój zawodowy profil. Nie widać prób dostosowania wykonawców do jednego nadrzędnego stylu, zachowana zostaje ich odrębność. Oskar Hamerski (Ciało) i Roma Gąsiorowska (Dusza) wchodzą w postaci miękko, empatycznie, jednocześnie za­chowując ironię i poczucie absurdu. Peter Siegenthaler w świetnej roli niemieckiego jubilera jest bardzo wyrazisty, dynamiczny, gra zdecydowaną, ostrą w rysunku formą. Reszta zespołu z precyzją i dyscypliną realizuje szkicowy zarys postaci, prezentowanych za­wsze jako grupa: polskich złodziei, niemieckich lekarzy, starych ko­biet. Obydwa - tak różne - style gry świetnie się dopełniają.

Oglądałam "Noc" w Starym Teatrze z uczuciem niemałej satys­fakcji, płynącej z obcowania z materią tak inną od tej, która na co dzień zapełnia nasze sceny, że niemal egzotyczną. A przecież tego typu przedstawienia powinny być integralną częścią repertuaru. Przedstawienia dotyczące kwestii zbiorowych, zmuszające do py­tań, refleksji i rewizji. Czy zawsze jako społeczeństwo będziemy żyć w micie odwiecznej ofiary historii, który uniemożliwia wykształ­cenie narodowej odpowiedzialności? Kiedy się skończą - lub w co zamienią - polskie kompleksy? Tak, dość już chyba mamy teatru spraw małych, żałośnie indywidualnych, błahostek rozdmuchiwanych do rangi egzystencjalnych dramatów. Szkoda tylko, że "Noc" można regularnie oglądać tylko w niemieckim teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji