Artykuły

Przedstawienie jak balanga w podmiejskiej remizie

"Krzywa wieża" w reż. Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej w Teatrze na Woli w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Wreszcie jakieś wydarzenie kulturalne na tej letniej pustyni - szepnęła znana ze swej twórczości i gołębiego serca znajoma, idąc po zaproszenie na "Krzywą wieżę" Nadieżdy Ptuszkiny, którą to sztukę gwoli rozerwania znudzonej Warszawy pokazano nam na otwarcie letniego festiwalu komedii w Teatrze Na Woli.

W istocie, można było się rozerwać. Na strzępy. Na godzinę i 40 minut teatr noszący imię Tadeusza Łomnickiego zamienił się w coś w rodzaju remizy -ozdobionej wszakże atrybutami elektronicznej nowoczesności.

Za ów atrybut robił sporej wielkości telebim, bowiem- jak powszechnie wiadomo - spektakl bez telebimu jako rzecz nienadążąjąca za nowoczesnością jest automatycznie spektaklem nieważnym, jeśli nie wręcz niebyłym. Nie były to jednak jedyne wytwory myśli technicznej obecne na scenie. Dekorację tworzyła bowiem większa liczba aparatów telewizyjnych, które swe największe dni przeżyły za czasów schyłkowego Gomułki i wczesnego Gierka. Czy działały - nie wiemy, nie podłączono ich. Honor domu ratował jeden z nich, kolorowy, i wyświetlał to, co i tak widzieliśmy z tyłu sceny.

Było to piękne niebo z chmurami, co w naszym multimedialnym teatrze oznacza oczywiście tęsknotę za pięknem i niewinnością. Reszta telewizorów wymownie milczała. Ponieważ w sztuce pani Ptuszkiny zabrakło jakoś odniesień do tych zdobyczy technologii starych mediów - skazani bylibyśmy na domysły, gdyby "Krzywa wieża" zmuszała do jakiejś pracy umysłowej, nie zaś do szybkiego wyrzucenia jej z pamięci.

Na tle starych telewizorów, a za nimi błękitnego nieba ustępującego miejsca skręconym kamerą wideo scenkom ze ślubnego party (nie wiedzieć czemu rozgrywającego się na piaszczystej mazowieckiej drodze wśród pól rozległych i krzaków zielonych) dwójka aktorów: świetna aktorka Ewa Konstancja Bułhak przemierzająca scenę zamaszystym krokiem, co miało ilustrować, że właśnie odchodzi od męża, i Krzysztof Pluskota, o którym można powiedzieć tylko jedno - współczujemy pani Ewie takiego scenicznego partnera. Przez dwa akty para aktorów kitwasiła się na scenie, by rozwiązać problem "ona odejdzie czy ona nie odejdzie". Wszystko zaś miało głębię tradycyjnego schematu "my kobiety, wy mężczyźni". Ona - wrażliwa, życie złamane przez męża nieudacznika, on - pijanica i dziwkarz. Ponieważ odradzamy państwu to przedstawienie - uprzedzimy ciekawość. Ewa Bułhak nie odeszła od męża, a jej tragedię miało obrazować bezradne kręcenie się w kółko aż do finałowego wygaszenia świateł, a rozterkę "odejść -nie odejść" kilka chwil wcześnie wyrażać miało chodzenie aktorki - jak w filmie puszczanym dla zabawy do przodu i do tyłu. Jeśli dodamy do tego jazzową balladę zaśpiewaną w drugim akcie przez Bułhak ubraną jak starej piosence "ósme cudo znów na rudo", nieco dymów, które zawsze "ubogacają" mistyką ważne momenty przedstawienia - to mamy niemal pełny opis przedstawienia Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Jeśli dobrze rozumiemy - pomysł na tę teatralną ślicznotę nie obciąża jeszcze konta Macieja Kowalewskiego, który od paru tygodni jest nowym dyrektorem Teatru Na Woli. Warto jednak się zastanowić, po co ta perła humoru miałaby tkwić w repertuarze. Czy dla Ewy Konstancji Bułhak, jednej z ciekawszych aktorek swego pokolenia, która - pozbawiona nie wiedzieć czemu ról w macierzystym Teatrze Narodowym - naprawdę nie ma lepszych ról? Szkoda jej talentu. Nawet na letniej kulturalnej pustyni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji