Artykuły

Niegotowość

- Wielu aktorów ma skłonność, aby w teatrze uciekać od życia, od swoich problemów. W teatrze, w którym świat jest bądź co bądź uporządkowany, uciekają z chaosu życia, w którym sobie nie radzą. Te trzy godziny na scenie to dla nich godziny ulgi. Takie aktorstwo mnie nie interesuje - mówi warszawski aktor i reżyser, REDBAD KLYNSTRA.

Pamiętam twój debiut teatralny w warszawskim Teatrze Studio. Zagrałeś Ducha w spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego 'La Boheme' według tekstów Stanisława Wyspiańskiego. Mówiłeś monolog po holendersku.

- Miało to sprawiać wrażenie głosu z zaświatów.

A co naprawdę mówiłeś?

- To był monolog widma z 'Wesela' Wyspiańskiego. Po holendersku, w języku bądź co bądź handlowym, rzeczywiście robił wrażenie.

Dlaczego młody chłopak z Amsterdamu zdecydował się przyjechać na studia aktorskie do Warszawy, zamieszkać tu na stałe?

- Nie myślałem, że przyjeżdżam tu na stałe. Miałem tu tylko studiować. Jednak to, co wtedy działo się w Polsce - był rok 1989 - było dla mnie, człowieka ze stabilnego królestwa, dość intrygujące. Dobrze pamiętam pierwszy numer 'Gazety Wyborczej'. W Amsterdamie z kolegami wydawaliśmy wtedy taką małą gazetkę środowiskową. Napisałem do niej artykuł o przemianach w Polsce. Tytuł brzmiał: 'Orzeł ukoronowany'. Starałem się prostym językiem opowiedzieć Holendrom, co tu się tak naprawdę wydarzyło. Dla nich Polska była czarną magią. I nadal jest.

Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego ktoś zostawia Amsterdam, jedno z najpiękniejszych miast na świecie.

- Może dla mnie było za pięknie... Mam rodzinne skłonności do nałogów. Wśród bezdzietnej bohemy artystycznej Amsterdamu, do której należała moja mama, byłem maskotką grupy noszoną na rękach. Wszyscy się mną zachwycali tylko dlatego, że byłem jej synem. Ojciec prowadził z kolegami kino studyjne Kriterion. Zapadałem się w fotelach kinowych, drzemałem i nagle budziły mnie sceny z jakiegoś eksperymentalnego, artystycznego kina. Nie pamiętam tytułów, ale pewne obrazy z tych filmów do dziś mam w pamięci. Np. sceny z 'Wielkiego żarcia'. Czasami oglądam film z lat 70. po raz pierwszy i nagle widzę coś, co dobrze znam. I myślę: tak, to właśnie ta scena budziła mnie wtedy ze snu przez dwa tygodnie. To wszystko spowodowało, że nudziłem się z rówieśnikami, którzy grzecznie po wieczorynce szli spać do swoich holenderskich łóżeczek. Nie byłem ani dorosłym, ani dzieckiem i w ten sposób zacząłem się przyjaźnić z innymi 'nieprzystosowanymi'. Razem próbowaliśmy zrozumieć sens życia. Oczywiście używaliśmy do tego różnych 'pomocy naukowych'. Wieczorem na mieście zawsze mogłem spotkać mamę lub kogoś z jej znajomych. Miejsc, w których nocą przebywają tubylcy, wbrew pozorom w Amsterdamie nie ma tak wiele. I tu nie chodziło o to, że można było zobaczyć mnie w takim czy innym stanie, tylko o to, czy osobowość mojej matki nie spodoba się moim kolegom bardziej niż moja.

Prawdopodobnie jakiś system samozachowawczy sprawił, że wybrałem jedyną możliwą drogę ucieczki. Do Polski, kraju mojej matki. Cztery lata później, 1 listopada 1994 roku, ojciec zadzwonił, że mamę po dziesięciu dniach zaginięcia znaleziono w kanale. Sama rozumiesz, że Amsterdam ze swoimi cudownymi kanałami nie jest dla mnie już taki piękny.

Trudno ci było na początku w Warszawie?

- Musiałem się wielu rzeczy nauczyć i wiele zrozumieć. W najprostszych sprawach. Nie mogłem się przestawić na tytułowanie profesorów. W Holandii do nauczyciela mówi się po imieniu albo z racji wieku 'proszę pana'.

Mieszkając w Amsterdamie, ubierałem się... można powiedzieć, alternatywnie - taki punk z domieszką wojskowej użytkowości. Kiedy tu przyjechałem, wszyscy na mnie patrzyli jak na dziwaka. Nie chciałem prowokować. Chciałem się przystosować do tego, jak tu jest. Może za bardzo. Było mi trudno, bo miałem akcent holenderski, mały zasób słów, nie znałem klasyki polskiej. Do egzaminów teoretycznych na studia przygotowywał mnie Jan Gondowicz, który, żeby mnie wciągnąć w literaturę polską, przedstawił mi np. fascynującą opowieść o tym, jak Słowacki grał na giełdzie w Paryżu. Czy domyślasz się, jak później moje wywody o polskiej literaturze i Słowackim na giełdzie przyjmowali moi koledzy i profesorowie w szkole teatralnej?

A na studiach tłumaczyłeś z holenderskiego na polski podręcznik dla pielęgniarek.

- Skąd o tym wiesz? Do dziś mam obawy, czy to dobrze zrobiłem. Mama koleżanki pracowała w Ministerstwie Zdrowia. I to ona, wiedząc, że jestem z Holandii, poleciła mnie komuś. Podręcznik był napisany prostym językiem. Zrobiłem to, nie powinno być błędów. Zresztą w Holandii zdarzało mi się pracować jako pielęgniarz.

Nigdy nie miałeś pokus, żeby stąd uciec i wrócić do Holandii?

- Tak, ale nie do Holandii. Dobrze się czuję w Berlinie, w Nowym Jorku. W miejscach, gdzie nieważne jest, skąd jesteś, tylko - że jesteś. Wszędzie poza Polską i Holandią jestem 'całkowitym' cudzoziemcem. Czuję się wtedy najbardziej sobą. W Polsce, w której mieszkam już ponad 15 lat, nie jestem do końca swój, nie do końca taki. A w Holandii?

Od niedawna odkrywam na nowo Amsterdam. Dla mnie obraz Holandii - ojczyzny mojego ojca - ostatnio się zmienił, bo zmieniła się moja relacja z ojcem. Kontakt między nami bardzo się polepszył. Jesteśmy bliżej siebie. Wybraliśmy się dwa lata temu po raz pierwszy wspólnie na wakacje do jego rodzimej Fryzji. Niedługo na chwilę wrócę do Holandii, by wziąć udział w filmie holenderskim. Będę grał Polaka. Cóż, w Polsce w serialu 'Na dobre i na złe' gram Holendra.

Twój bohater w 'Na dobre i na złe' został bardzo dobrze przyjęty. Jak to było? Czy szukali kogoś do roli Holendra, czy dla ciebie wymyślili tę postać?

- Wiem tylko tyle, że miała w tym swoją rolę ambasada holenderska, która od dawna martwi się stereotypowym wizerunkiem Holandii w Polsce - jako kraju rozwiązłości seksualnej, eutanazji i aborcji. Z tego, co wiem, pomysł był taki, aby pokazać ten kraj poprzez człowieka, który z jednej strony jest nowoczesny, a z drugiej - trzyma się pewnych wypracowanych przez pokolenia zasad.

Cieszyłbym się, gdyby ambasada Polski w Holandii w podobny sposób wpłynęła na wizerunek Polaka w Holandii, który, niestety, jest postrzegany jako ekstremista katolik i antysemita, kradnący samochody i zgadzający się na to, by rząd przechowywał w tajnych więzieniach arabskich terrorystów. Raz do roku tylko Polacy w Holandii są, jak to się mówi, stawiani w kwiatkach - podczas uroczystości upamiętnienia bitwy pod Arnhem. To bardzo słuszne. Tylko jak długo można na tym, za przeproszeniem, jechać?

A kim będzie twój bohater w filmie holenderskim?

- Będę grał emigranta - prawnika, który jest w męsko-męskim związku z szefem swojej kancelarii. Przyjeżdża do niego ojciec z Polski, tradycyjny ojciec, leśnik (zagra go Zdzisław Wardejn). Ojciec nie rozumie, co się tu dzieje. Wciągnięty w nocne życie Amsterdamu jest przerażony tym, co stało się z jego synem. Polskie tradycyjne wartości ścierają się z holenderską nowoczesnością bycia. Bo jedno z haseł Holendrów brzmi: 'Wszystko jest możliwe, jeśli dwoje ludzi ma ochotę, aby być ze sobą niezależnie od tego, kim są i jacy są'. Gej może jednego dnia być z innym gejem, a potem zmienić się w kobietę, która po pewnym czasie stwierdza, że jednak jest lesbijką.

Kiedy jedziesz na plan?

- Jak dobrze pójdzie, to zaczynamy w styczniu.

Tymczasem Holandię przeniosłeś do Warszawy. W centrum otworzyłeś ze wspólnikiem holenderską kawiarnię Lente.

- Powody założenia Lente były prozaiczne. Szukałem miejsca, w którym będę mógł spokojnie pogadać. Przez kilka ostatnich lat prawie nie mówiłem po holendersku. I prawie nie spotykałem się z moim holenderskim przyjacielem, choć on też mieszka w Warszawie. To on któregoś dnia przypomniał mi, że w gimnazjum widzieliśmy się codziennie. 'Musimy coś z tym zrobić' - zaproponował. I założyliśmy kawiarnię. Przychodzą do nas Holendrzy mieszkający w Polsce, którzy tak jak i my tęsknią za pewnymi specjałami holenderskimi. I znów z przyjacielem widujemy się codziennie. Jak tu przyjechałem na studia, to on przyjechał już w pierwsze święta wielkanocne, żeby mnie odwiedzić. Podczas tego pobytu poznał kobietę swojego życia. I został.

Ja studiowałem w szkole teatralnej, a on w Akademii Sztuk Pięknych. Spotykaliśmy się przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Od lat rozmawiamy takim slangiem amsterdamskim, slangiem, jak się okazuje, już bardzo starym. Teraz przyjechał do mnie mój młodszy brat na wakacje. Też jest dwujęzyczny, ale tu lubi mówić po polsku. Kiedy, trochę w żartach, zaciągnąłem do niego po amsterdamsku, powiedział: 'Proszę cię, to takie lata 70. '. Okazuje się, że w Holandii teraz leci serial, który dzieje się w latach 70., i tam tak mówią.

'Lente' to po holendersku wiosna. Dlaczego wiosna?

- Z wiosny w Holandii korzysta się łapczywie, bo jest krótka. Trzeba śpieszyć się zakochiwać w ludziach. Z drugiej strony 'lente' nosi w sobie też łacińskie 'z wolna', 'niespiesznie'. W tej nakręconej stolicy jest to dla mnie miejsce, gdzie mogę wrzucić 'wolny bieg'. O Lente trudno mi się mówi. Jestem z tym miejscem związany emocjonalnie, nie myślałem, że będzie aż tak. Energia włożona w powstanie tej kawiarni jest porównywalna do zrobienia paru spektakli. W tej chwili ważniejsze dla mnie jest stworzenie ludziom warunków do dobrej, istotnej rozmowy niż 'odgrywanie' przed nimi czegoś. Jestem w takim momencie, że nie potrzebuję aktorstwa do szczęścia.

Jak może nie potrzebować aktorstwa ktoś, kto tak rewelacyjnie zagrał Tugatiego w 'Krumie'? Z tym spektaklem w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, przygotowanym w warszawskim Teatrze Rozmaitości, jeździliście po Francji, Hiszpanii i Portugalii.

- Te spektakle reklamowano tam jako 'największe wydarzenie festiwalu w Awinionie 2006'. Dla mnie najciekawszy był kontakt z publicznością portugalską. W Lizbonie na widowni przeznaczonej dla tysiąca osób siedziała garstka ludzi tak czułych w odbiorze, że aż wydawało nam się, że rozumieją po polsku. Dla nich nasz 'Krum' to pewnie jedno wielkie fado. Oni potrafią wsłuchiwać się w smutek egzystencji i czerpią z tego siłę do życia.

Jedna z moich ulubionych scen w 'Krumie' to ta, kiedy Tugati w stanie euforii wykrzykuje: 'Ożeniłem się!'. Czy chciałbyś taką scenę kiedyś przeżyć?

- Bardzo bym chciał. Mogę powiedzieć, że już jestem na to gotowy. Z drugiej strony mam wrażenie, że 'bycie gotowym na dziecko' to jest jakaś klęska. Wiele prawdziwsza jest sytuacja, kiedy to się po prostu dzieje.

Klęska?

- Całymi latami uciekałem przed tym, mówiąc, że nie jestem gotowy. Związki się rozpadały, zwykle w momencie, kiedy trzeba było się zdecydować 'na dobre i na złe'. No i tak zostałem sam z tą 'niegotowością'. Każda moja kobieta była na pewno kimś niezwykłym i chciała mi dać to, co najpiękniejsze, ale mnie się wydawało, że to coś jest gdzieś indziej. Teraz jestem sam.

A co ten moment znaczy dla Tugatiego?

- W jego świecie każdy, kto jest sam, nie jest pełnowartościowym człowiekiem. Czyli to, że się ożenił, oznacza, że jego życie wreszcie ma sens. Teraz jest kimś, jest ważny. Tugati to dla mnie metafora mężczyzny XXI wieku, który przez lata się zbiera, zbiera, ale wciąż nie potrafi rozstrzygnąć, co w tym życiu tak naprawdę jest ważne, w co warto zainwestować. Męczy wszystkich pytaniami: 'Kiedy powinno się robić gimnastykę - rano czy wieczorem? Bo kiedy bym ćwiczył rano, przed pracą, to w pracy byłbym zbyt zmęczony. A kiedy bym ćwiczył wieczorem, przed snem, to byłbym zbyt pobudzony i nie mógłbym zasnąć'. Nad wszystkim tak się zastanawia: wyjść z łóżka czy jeszcze nie? Nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji. Wiecznie teoretyzuje. I dopiero gdy dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chory, zaczyna się jego prawdziwe życie. Zaczyna świadomie przechodzić przez każdą sekundę. Ta rola nałożyła mi się z okresem w moim życiu, w którym też tak jak Tugatiemu bardzo trudno było mi zdecydować, czy tę gimnastykę robić rano, czy wieczorem.

Cieszę się, że to wreszcie mam za sobą. Ta rola była pożegnaniem z pewnym etapem w moim życiu, kiedy pozwalałem rzeczom dookoła mnie toczyć się bez konkretnego celu. Nie miałem sprecyzowanych celów, właściwie tak sobie tylko żyłem. Moja energia była wykorzystywana przez wielu ludzi. Ktoś chciał, żebym u niego zagrał, to grałem. Ale o niczym sam nie decydowałem.

Nieprawda. Mam wrażenie, że twoje wybory artystyczne były bardzo konkretne - Teatr Rozmaitości, spektakle Warlikowskiego. Kiedy reżyserujesz, też sięgasz po teksty dotkliwe, trudne. Nic tu nie jest przypadkowe. I ty mówisz, że o niczym nie decydowałeś sam?

- Miałem sprecyzowane warunki brzegowe. Wiedziałem, w co jestem w stanie się zaangażować, a w co nie. Ale zachowywałem się dokładnie jak Tugati. Przez wiele lat nie traktowałem aktorstwa jako zawód. Kiedy na studiach usłyszałem: 'To jest zawód, musisz robić to profesjonalnie', to mnie kompletnie zablokowało. Moje spotkanie z teatrem było mimo wszystko ideowe. Tak myślałem o teatrze w gimnazjum w Amsterdamie. Tak samo, kiedy jechałem na studia do Warszawy. A potem okazało się, że 'kształcimy zawód'. Stąd po studiach wyszedłem taki... niepewny tego wszystkiego. W tym czasie na szczęście poznałem Krzyśka Warlikowskiego. W mojej współpracy z nim nigdy nie myślałem: on jest reżyserem, ja aktorem i pracujemy od godziny do godziny. Tylko że robimy coś razem. Coś ważnego.

Zobaczył mnie w 'La Boheme' i zaproponował rolę w 'Roberto Zucco' Koltesa, którego wystawiał w Poznaniu. Był wtedy mało znanym reżyserem. A wyjazd do Poznania dla mnie - osoby, która ledwie orientowała się w Warszawie - był egzotyką. Ale Krzysiek ujął mnie tym, jak mówił o teatrze. To był moment, kiedy nie wiedziałem jeszcze, jak chcę grać, ale wiedziałem na pewno, jak nie chcę grać. Krzysiek traktował mnie poważnie - jak partnera twórczości. Wszystkich aktorów tak traktuje. Dopiero praca z nim dała mi poczucie bezpieczeństwa w teatrze.

Bezpieczeństwa? Aktorzy mówią, że próby u Krzysztofa Warlikowskiego są właśnie niebezpieczne. Bo reżyser rozgrzebuje rany.

- Krzysiek rozgrzebuje rany - aktorów i swoje. Wielu aktorów ma skłonność, aby w teatrze uciekać od życia, od swoich problemów. W teatrze, w którym świat jest bądź co bądź uporządkowany, uciekają z chaosu życia, w którym sobie nie radzą. Te trzy godziny na scenie to dla nich godziny ulgi. Takie aktorstwo mnie nie interesuje. Jeśli jako widz mam coś zrozumieć na temat pewnych mechanizmów, które dzieją się dookoła mnie, to muszę zobaczyć aktora, który nie ucieka, który ten mechanizm jest w stanie wypróbować na sobie, służbowo oczywiście.

To boli?

- Boli. Ale nowe rodzi się w bólu. Rozwój taki w teatrze możliwy jest tylko przez konfrontację, a nie przez powielanie bezpiecznej kalki.

W przedstawieniu 'Oczyszczeni' Sary Kane w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego stoisz na scenie nago. Co oznacza nagość dla aktora, dla teatru?

- Ze mną znów jest inaczej. Można powiedzieć, że jestem bezwstydny. Nagość w Holandii nie jest tematem tabu. Pamiętam, jak z moją matką, choreografką i tancerką, jej koleżankami i uczennicami jeździliśmy nad morze. Wszyscy opalaliśmy się nago. To było naturalne. Z drugiej strony osoba, która nie ma tak jak ja wstydu ciała, na pewno też coś traci. Nie ma tego napięcia między kobietą i mężczyzną, pewnego rodzaju tajemnicy, intymności.

Nagość w teatrze może dać bardzo silny akcent. To sposób na uwolnienie się od fałszu, pokazanie bezradności bohatera. Jako reżyser nagości tak bardzo nie używam. Może nie jestem gotowy. Chciałem użyć jej w 'Baalu', którego premierę przygotowywałem w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, ale do spektaklu nie doszło. Może właśnie dlatego. Uważam, że jak się używa nagości w teatrze, to trzeba jej używać do końca. Nie lubię półśrodków.

Obiecaj, że nie zrezygnujesz z aktorstwa...

- Jestem w szczególnym momencie... bo dostałem propozycję od Jerzego Skolimowskiego. Główną rolę. Nie wiem, czy to dojdzie do skutku, ale rozmowy z panem Jerzym są ciekawe...

Na koniec pytanie wakacyjne. Z czym kojarzy ci się termin 'wakacyjna miłość'?

- Ludzie uwielbiają wakacyjną miłość, bo jest ona najbliżej iluzji, której tak bardzo potrzebujemy. W wakacyjnej miłości nie ma tych uciążliwości dnia codziennego. I choć rzadko znajduje kontynuację po zakończeniu wakacji, bywa bardzo intensywna. Tyle teoretycznie.

A praktycznie?

- Wakacyjna miłość kojarzy mi się z południem Francji. Byłem w gimnazjum i na wakacje wyjechałem na południe Francji. Tam poznałem nauczycielkę francuskiego. Wpłynęła na mnie do tego stopnia, że dla niej nauczyłem się tego języka. Mówiliśmy sobie: 'Je t'aime'. I było to chyba najbardziej stereotypowe i lukrowane z moich przeżyć. Ta wakacyjna miłość przerodziła się w stały związek. Udało nam się rozciągnąć ten okres ideału na trzy lata. Tyle że widywaliśmy się tylko w wakacje. A w ciągu roku wysyłaliśmy do siebie kasety z ulubionymi piosenkami, pisaliśmy listy - wiecznym piórem. To było niesamowite, gdzieś te listy mam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji