Artykuły

Rynsztok dla mieszczuchów

"Krzywa wieża" w reż. Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej w Teatrze na Woli w Warszawi podczas przeglądu Komedie Lata. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku - Kultura.

Czy "Krzywa wieża" w warszawskim Teatrze Na Woli to dobry pomysł na letni wieczór? Ależ skąd. Wizyta na tej niby-komedii, niby-psychodramie może na długo zniechęcić do podobnych rozrywek

Najpierw rzecz oczywista - Nadzieżda Ptushkina nie jest Nikołajem Koladą, chociaż ze stylistyki jego sztuk czerpie pełnymi garściami. Gdyby miała choć szczyptę jego poczucia smaku i pisarskich umiejętności, piekło jej bohaterów odbijałoby się wieloma odcieniami szarości. Ale nie ma, więc rysuje świat jednobarwny, płaski i matowy. Nie sposób też znaleźć u Ptushkiny bohaterów na miarę postaci z "Merylin Mongoł" czy "Plasteliny" Sigariewa. Tam też rosyjscy autorzy fundowali nam spotkanie z męskimi wrakami i kobietami na skraju załamania nerwowego, ale nie było wiadomo, czego się po nich spodziewać. Z widzenia z parą z "Krzywej wieży" chciałoby się uciec po kwadransie. Po co z własnej woli uczestniczyć w pełnym knajackich grepsów seansie wzajemnej nienawiści? Punkt wyjścia znamy chociażby ze sztuk innego Rosjanina: Siemiona Złotnikowa. Małżeństwo z 16-letnim stażem. Kiedyś kochali się bardzo, potem jeszcze trochę, wreszcie przyszedł czas na rutynę i zniechęcenie. Teraz żyją nie z sobą, a obok siebie, a tak naprawdę nie mogą na siebie patrzeć. Dlatego Ona (Ewa Konstancja Bułhak) wreszcie postanawia odejść. On (Krzysztof Pluskota) będzie musiał przerwać oglądanie meczu w telewizji. Dalej jest jak na prawdziwą telenowelę przystało. Wzajemne żale, rozstrząsania, opowieści o gorzale (on) i niedoszłych zdradach (ona). I ani kroku do przodu - mija półtorej godziny przedstawienia, a my o bohaterach "Krzywej wieży" wiemy tyle samo co na początku. W dodatku tak nas zniechęcili swoją banalnością oraz zwyczajną nudą, że najchętniej wcale nie zawieralibyśmy z nimi znajomości.

Jeden z najlepszych dziś polskich scenografów Jan Kozikowski umieszcza akcję w niewielkiej przestrzeni proscenium, zastawiając ją nie wiedzieć czemu zdezelowanymi telewizorami. W tle na ekranie oglądamy słodko-przaśny film ze ślubu scenicznej pary. Znak to, że chyba żaden spektakl nie obejdzie się już bez projekcji i ekranu, a twórcy "Krzywej wieży" zbyt mocno zapatrzyli się na "Wesele" Smarzowskiego. To wszystko, a także reżyserskie zabiegi Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej fatalną sztukę czynią jeszcze trudniejszą do zniesienia. Aktorzy pozostawieni samym sobie próbują się ratować swoimi sposobikami, ale ponoszą absolutną klęskę. Ewa Konstancja Bułhak pod ręką Lipiec-Wróblewskiej traci całą vis comica, niczego nie proponując w zamian. Krzysztof Pluskota, specjalnie do tej roli sprowadzony ponoć aż z Krakowa, ogrywa wdzięk menela znad Wisły i niewyraźną mowę. Oglądanie tak położonych ról aż boli. Całość rozgrywa się w monotonnym rytmie - jedna szarpanina między panią i panem, chwila przerwy i kolejna. Mamy wrażenie, że dla uciechy widzów przysposobiono w Teatrze Na Woli obrazek z rynsztoka. Co prawda pachnie tu niezbyt ładnie, ale co jakiś czas aktor rzuci gruby żart, więc całą rzecz można ponoć nazwać komedią. A to wystarczy za gwarancję wesołego wieczoru. A mimo to po opuszczeniu "Krzywej wieży" wcale nie było mi do śmiechu. Spektakl Lipiec-Wróblewskiej łączy w sobie indolencję reżyserską na niespotykaną skalę (zwracam uwagę na rozegranie finału) z tekstem, który nadaje się do tabloidu. Żal tylko Ewy Konstancji Bułhak, która szukając dla siebie wyzwań, chwyta się nawet takiej brudnej brzytwy. A może w macierzystym Teatrze Narodowym znajdzie się rola na miarę jej talentu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji