Artykuły

Pass-ja

"Pasja" w reż. Zbigniewa Brzozy w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Kamila Paprocka w Teatrze.

Piątek, piąty dzień po premierze "Pasji", szesnaście dni do Wielkanocy.

Około 20.30. Ciemne zaułki obok klubu Proxima na ulicy Żwirki i Wigury, rozświetlone palącymi się w pokojach akademików żarówkami. Jest mokro i zimno, staram się dogonić autobus. W połowie drogi na przystanek zaczepia mnie starszy mężczyzna, i lekko zaniepokojonym głosem pyta: "Nie widziała pani, dokąd poszła Droga Krzyżowa?".

Po 23.00. Przypadkiem natykam się na fragment rozmowy dziennikarzy z "Rzeczpospolitej" z Peterem Turrinim. Rzucam okiem na pytania: "Przeczytałam Pana sztukę Szatan i śmierć i postanowiłam jej nie oglądać. W moim odczuciu jest tak obsceniczna, że aż obrzydliwa. Jaki był cel jej napisania ? Chce pan leczyć zło świata złem? Oczekuje Pan od widza, że utożsami się z księdzem pozbawionym godności?...".

Tym razem postanowiono ukrzyżować dramaturga. Inaczej nie byłoby przecież Wielkanocy.

Scena Teatru Studio, obita szarym dywanem, nachyla się ku widzom pod kątem czterdziestu pięciu stopni. W pierwszych rzędach widowni rośnie niepokój, że teatralna maszyneria runie na nas za chwilę, zjeżdżając po równi pochyłej. Na środku sceny stoi pudło, obok niego odtwarzacz CD. Po prawej stronie rząd żelaznych szafek bagażowych. Tuż obok szyba rozświetlona od wewnątrz odbywającą się z tyłu projekcją, zasłanianą przez trzy rozmodlone postaci w kapturach. Przestrzeń katedry. Z magnetofonu wydobywają się dźwięki "Mesjasza" Haendla. Nagle z góry, jak piorun przecinający niebo, odzywa się głos: "Jestem ojcem Tadeuszem...". Kościelny hierarcha strofuje niewidocznego jeszcze Proboszcza, każąc mu jak najszybciej porzucić heretycką drogę poszukiwania grzechu. Jedyną odpowiedzią jest wychylająca się z pudła ręka, manipulująca przy odtwarzaczu CD. Grzmiący z góry głos ojca Tadeusza (Stanisław Brudny), coraz bardziej zagłuszany przez Haendla, niknie wraz z wyciemniającą się sceną.

Światło zapala się. Czarno-biała projekcja z tyłu ukazuje rozjeżdżające się w różne strony autobusy. Jesteśmy w mieście Warszawa. Z tła dworca autobusowego wyłaniają się żywe figury, przytupujące w miejscu, spoglądające niecierpliwie na zegarek. Wśród nich Rafał Wolski (Wojciech Zieliński), w dramacie Rudi, niby bezrobotny, ale ubrany w elegancki płaszcz, z równie eleganckim kufrem podróżnym. Na pierwszym planie toczy się gwałtowna rozmowa-wspomnienie mężczyzny i kobiety. Ona jechała sprzątać do Londynu, a trafiła do burdelu, nie wiadomo gdzie. Ostatecznie jednak "lepiej jest zostać dziwką w Berlinie, niż zostać tutaj". Mężczyźni z tyłu też najwyraźniej szykują się w podróż na Zachód, gdzie podobno "nawet metro jest". Z tego krajobrazu wyłania się postać długowłosego mężczyzny, z podkrążonymi oczami, odtwarzaczem CD i plastikową

reklamówką w ręku. Wydaje się być nieco spłoszony, jakby dopiero zobaczył świat. To Proboszcz, w kilku miejscach przedstawiający się jako ksiądz Krzysztof (Janusz Stolarski), rusza w podróż w poszukiwaniu grzechu. Ciężar tej sceny - i w ogóle całej refleksji nad Polską w "Pasji" - da się streścić w słowach Rafała Wolskiego: "Gdy chce się kimś zostać, trzeba stąd wyjechać". Polska jest dla Brzozy widmowym trójkątem bermudzkim - ostatnim miejscem, w którym chciałoby się żyć.

Mam w pamięci fantastyczne przedstawienie, które kilka lat temu pokazywał w Warszawie Wrocławski Teatr Współczesny. Waldemar Krzystek, reżyser "Niskich łąk", podobnie jak Brzoza użył w przedstawieniu metafory dworca (dokładnie: lotniska). Mieściła się tam Polska jako miejsce przejścia, odbicia - teren przechodni. Reżyser zbudował z niego jednak przystanek, na którym można i chce się zatrzymać na dłużej. Mieniący się wszystkimi kolorami, wrażeniami, tętniący życiem, swojski. Pokazane przez Piotra Siemiona, autora pierwowzoru literackiego, pokolenie transformacji było "jakieś", połączone wspólnym doświadczeniem i tym właśnie miejscem w środku Europy. Spektakl Krzystka wyłamywał się z romantyczno-martyrologicznej konwencji mówienia o Polsce i jej ludziach, do której z uporem wraca w "Pasji" Zbigniew Brzoza.

Te dwa spektakle znajdują się jakby na antypodach, mimo że tak naprawdę mówią o tym samym: bólu i znoju mieszkania tutaj. Brzoza nie próbuje jednak wyjaśnić, dlaczego w tej Polsce tak szaro... Krąży między tematami, wizyjnymi obrazami, tworząc ze spektaklu nieznośnie drażniący zmysły amalgamat.

Rafał, rojący sobie w głowie łatwe przejście od statusu bezrobotnego do szybkiej kariery w filmie (w czym ma mu pomóc noszona przez niego broń), jak biblijny Szymon pomoże Proboszczowi w dźwiganiu jego krzyża zbitego z ludzkich grzechów. Kim jest tutaj ten kapłan "całkowicie pozbawiony godności"? Janusz Stolarski wykreował go z jednej strony na jurodiwego, a z drugiej - na księdza Jana z filmu Andrzeja Seweryna "Kto nigdy nie żył", granego przez Michała Zebrowskiego. Rola Stolarskiego i film Seweryna nie są z całą pewnością artystycznymi wydarzeniami sezonu, jednak jak w soczewce skupiają cechy zdemoralizowanych duchownych.

Bley Turriniego, niczym bohater ekspresjonistyczny, przeżywa swój dramat stacji w świecie, w którym roi się od okropieństw. Naśladujący go ksiądz Krzysztof, dzieląc los z księdzem Janem, schodzi w narkotyczne podziemie, by poznać grzech in statu nascendi. Obaj, w walce o swoją wizję misji duszpasterskiej, muszą zmagać się z hierarchią kościelną, co w końcu doprowadza ich na skraj zwątpienia (w Boga, w ludzi i w siebie samych), każe im przechodzić próbę Hiobową. Do rysów charakterologicznych postaci, granych przez Zebrowskiego i Stolarskiego, wyjątkowo trafnie pasują słowa Tadeusza Sobolewskiego, który, porównując film Seweryna do nurtu Bollywood, napisał, że znajduje on kompromis między potrzebą afirmowania tradycyjnych wartości a "byciem cool".

Pod krzyżem Proboszcza stanie w przedstawieniu Magda Brodzik (Monika Obara) - podejrzana o defraudację kasjerka sieci sklepów Biedronka, spędzająca całe dnie w barze piwnym pod nadziemną kolejką miejską, gdzie Brzoza umieści kolejną scenę "Pasji". W dramacie Turriniego, obok Magdy, na barowych krzesłach siedzą bezrobotny absolwent uniwersytetu i były profesor matematyki - odarci z ideałów, niespełnieni intelektualiści. Tutaj są to Polacy próbujący spłacić wersalkę za przemyt kokainy w swoich żołądkach (tę historię reżyser zaczerpnął ze słynnego artykułu Joanny Wojciechowskiej "500 euro za ciało, które zje kilogram"), utrzymujący na co dzień siebie i rodzinę z zapomogi społecznej. W ich świat wtargnie bezlitosna blond reporterka o krwistoczerwonych ustach (Paulina Kinaszewska), wodząca za sobą biedną Magdę. Kasjerka znajdzie ocalenie w Proboszczu, który jako jedyny policzy manko w kasie.

Proboszcz i Rafał będą podglądani także w sytuacjach intymnych. Przestrzeń kobiecych buduarów przecina niewidzialna skośna linia, na końcach której stoi w półmroku manekin ubrany w mundur generała SB oraz (na drugim końcu) fortepian. Pośrodku tej linii - zapadające się w ziemię okno, zza którego widać namalowane jaskrawo-błękitne niebo. Proboszcz przeżywa inicjację seksualną z Brodzik, która pod wpływem wszelkich dobrodziejstw oferowanych przez sklepy drogeryjne ulega przeobrażeniu w żałosną, plastikową kukłę. Kobiecość zdegenerowana odbija się także na twarzy wiekowej Aktorki (Helena Norowicz), żyjącej wspomnieniami z czasów peerelowskich przedstawień, takich jak "Dziś do Ciebie przyjść nie mogę" Ireneusza Kanickiego, święcącego triumfy na deskach Teatru Klasycznego w końcówce lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Spektakl Zbigniewa Brzozy, podobnie jak tekst Turriniego, jest przeglądem kolejnych szczebli drabiny społecznej. W następnych scenach przyjrzymy się światu "wyższych sfer". Rafał trafia tym razem na bal przebierańców, gdzie zamaskowani dygnitarze bujają się w nieskoordynowanym tańcu. Ruch sceniczny Leszka Bzdyla w wykonaniu aktorów Teatru Studio wydał się groteskowy i pokraczny. Ikony nieco cepeliowatej popkultury (m.in. Maryla Rodowicz i Stalin) wciągają w swój taniec anonimowe panie w garsonkach i panów w krawatach. Ten bal przypomina jednak atmosferę opustoszałego o świcie szynku, gdzie ostatni goście rozmawiają już tylko sami ze sobą. Z odrętwienia budzi kolejny wystrzał z pistoletu na kapiszony (sic!).

Wędrówka księdza prowadzi nas przez kolejne "okropieństwa"; ktoś umiera - ktoś triumfuje, Proboszcz sięga dna... Czekamy zatem na finał z nadzieją, że coś lub ktoś wyrwie nas z tej matni. W odpowiedzi na to niewyartykułowane przez publiczność życzenie na scenę wchodzi handlarz bronią (Szymon Kuśmider), staje przed pulpitem i wtórując śpiewem dziennikarce, opowiada

o wieczorze w Teatrze Studio przed dwudziestoma laty (wtedy mniej więcej Zbigniew Brzoza debiutował jako reżyser w Studio, reżyserując wraz z Jarosławem Kilianem, Maciejem Cirinem i Szczepanem Szczykną "Kartotekę" z Tadeuszem Łomnickim w roli głównej). Ze spektaklu robi się benefis Zbigniewa Brzozy, rozdzierający serca wszak różnie nastawionej do niego publiczności.

Przerwana tym intermedium historia losów biednego Proboszcza kończy się w mieszkaniu komunalnym Magdy Brodzik. W sytuacji osaczenia przez policję i Kościół, ksiądz Krzysztof prosi kochankę o ukrzyżowanie... Ranna dziewczyna nie jest jednak w stanie przybić mu drugiej ręki. Proboszcz, zauważywszy, że nie ma wokół nikogo, kto mógłby pomóc mu umrzeć, wypowiada ostatnie słowa: "Teraz naprawdę chciałbym mieć lewą rękę wolną".

Ostatnia scena "Szatana i śmierci" z pozoru wygląda tak samo - bo rzeczywiście są to ostatnie słowa Christiana Bleya. Skierowane są jednak do jego przyjaciela - towarzysza męki - Rudiego, który ostatkiem sił przyczołguje się do przybitego obiema dłońmi do ściany księdza. Bley cierpi, bo nie jest w stanie wykonać gestu miłosierdzia...

"Pasja" Brzozy niewiele ma wspólnego z dramatem Turriniego. Nie tylko dlatego, że reżyser wiele fragmentów dopisał lub wyciął oraz pozmieniał imiona bohaterów. Zrezygnował bowiem także ze scen "Genetowskich": w temacie i sposobie obrazowania. Przeniósł punkt ciężkości z Geneta na Witkacego, próbując wprowadzić do przedstawienia ducha groteski. W spektaklu Zbigniewa Brzozy zabrakło refleksji nad złem, charakterystycznej dla Turriniego. Zamiast tego dostaliśmy bezrefleksyjną publicystykę. Zbyt łatwo dostosowano też realia Austrii sprzed szesnastu lat do naszego dzisiejszego podwórka. Przedstawienie chciało być o wszystkim, a okazało się o niczym.

Na koniec reżyser podziękował wiernej publiczności i aktorom, na których zresztą niedawno narzekał w kilku wypowiedziach. Nic dziwnego zatem, że grali trochę od niechcenia. Jak gdyby za wszelką cenę i jak najszybciej chcieli doprowadzić przedstawienie do końca, w drodze przez mękę.

Kamila Paprocka - studentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej i Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji