Artykuły

Kossaki do szuflady

Jacek Cieślak.: 2 maja będziemy już w Unii Europej­skiej. Dla większości Polaków jest to na­dzieja na wyrwanie się z miejsca, które na­zwał pan w dramacie "domem zbudowa­nym na cmentarzu". Wielu uważa, że Unia pomoże uporządkować nasze państwo, bo sami tego nie potrafimy. Czy w pana zamie­rzeniach sztuka "2 maja" miała być poże­gnaniem z Polską uwikłaną w problemy przeszłości, rodzajem podsumowania hi­storii w momencie, kiedy rozpoczyna się jej nowy etap?

Andrzej Saramonowicz: Do pisania przystępowałem wiosną 2001 r., kiedy wejście do Unii wydawało się jeszcze mrzonką. Zawezwał mnie Andrzej Wajda i zaproponował, bym uporządkował w jednym scenariuszu najlepsze pomy­sły z tekstów nadesłanych na konkurs scenariuszowy o współczesnej Polsce, który rozpisał. Nie pasowały do siebie, więc zaproponowałem własne historie. Tylko jeden pomysł był obligatoryjny - miałem opisać życie mieszkańców w dziesięciopiętrowym bloku, który zawala się. Andrzejowi Wajdzie zależało na ta­kiej metaforze Polski. Uznałem, że mo­zaikowa struktura filmów Roberta Altmana będzie najlepsza i taki scenariusz napisałem. Dałem mu tytuł "Polska, 2 maja", który Wajdzie szalenie się spodo­bał. Sztuka "2 maja" zachowuje ten układ, choć została adaptowana na po­trzeby teatru, uzupełniona o wątki i postaci. Tekst ulega zmianom na scenie, swoje propozycje mają aktorzy i reżyser­ka Agnieszka Glińska. Cieszę się z tego. Będą mogli wypowiedzieć moją myśl w sposób najbliższy sobie, dodać własne sensy. Na scenie Narodowego stanie de­koracja z 10 ton stali. Dom istnieje w pierwszym akcie, w trzecim go już nie ma. Dekonstruuje się na naszych oczach. Zagrają m.in. Krzysztof Stelmaszyk, Andrzej Blumenfeld, Anna Seniuk, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Danuta Stenka, Krzysztof Kolberger, Artur Żmijewski i Robert Więckiewicz. Najistotniejsze wydało mi się napisanie o tym, co się dzieje z Polakami po odzy­skaniu niepodległości w 1989 r. Nie do­czekaliśmy się na ten temat poważnej powieści, nie powstał, niestety, film, dla którego pisałem tę historię. Postanowi­łem zatem opisać rozpad naszego pań­stwa w dramacie teatralnym. Coraz częściej mówi się o końcu III Rzeczypospo­litej i powołaniu IV, jakościowo odmien­nej. To jest bliskie mojemu myśleniu. Myślę, że ten model państwa, jaki ist­nieje od 1989 roku, czyli czyśćcowe "państwo 2 maja": już nie pierwszoma-majowe, a ciągle jeszcze nie trzeciomajowe, wyczerpuje swoje możliwości. Po 15 la­tach czas wreszcie na kraj wolny od peerelowskich miazmatów.

Kaden-Bandrowski pisał o radości z odzyska­nego śmietnika, pana bohater mówi, że "nie wyszła nam ta Polska".

To mówi jedna z bohaterek, nie ja. Mo­im zdaniem, dobrze jest, że wolną Pol­skę w ogóle mamy, niedobrze, że nie po­trafimy jej naprawić. Energia wyczerpała się w momencie zrywu. Może jest to i banalna myśl, ale prawdziwa, wypowia­da ją jeden z bohaterów, Wojnicki, który uosabia stronę solidarnościową, i który wykazuje zdumiewającą bierność wobec rozpadu domu, w którym mieszka. Bro­niąc obozu solidarnościowego chcę przy­pomnieć, że wbrew ogólnemu przekona­niu ogrom pracy po 1989 r. był chyba jeszcze większy niż po 1945 r. Czym in­nym jest odbudować zniszczony kraj po sześcioletniej wojnie, a czym innym przekształcić struktury społeczne, gospo­darkę i mentalność po półwieczu gnicia. Świetnie wyraził to Lech Wałęsa: nie jest problemem zrobienie z ryby zupy rybnej, lecz z zupy rybnej ryby! To zadanie prze­rosło elity, które doszły do władzy po 1989 r., ale faktem też jest, że do takiego działania potrzebne jest także poważne myślenie o państwie, a myśl propaństwowa była w "Solidarności" wątła. Żaden z ośrodków myśli czy władzy po 1989 r. z zagadnieniem "jakie państwo stworzyć?" nie potrafił sobie poradzić. Co gorsza, od 15 lat nie potrafimy zdefiniować, czym współcześnie jest dla nas ojczyzna.

"2 maja" pokazuje, że znakomicie czujemy się w sferze mitów, ale życie bywa przeżarte zgnilizną. Bohaterowie nie potrafią normal­nie żyć, w sztuce nie ma ani jednej normal­nej rodziny - niedotkniętej przez historię, rozbitej przez zdradę. Może dlatego nie po­trafimy budować kraju?Pytanie brzmi, czy jest coś takiego jak normalna rodzina?

Pisze pan, że tylko taka rodzina może prze­trwać, która ukrywa przed sobą tajemnice.

Jeśli chodzi o aspekt psychologiczny - z pewnością. Jeśli zaś chodzi o nasz - współczesnych Polaków - stosunek do pojęć "ojczyzna, patriotyzm, Polska", dla mnie niezwykle istotną postacią z "2 maja" jest Jan Krehowiecki, Polak z Kazachstanu, człowiek hibernatus, który przyjechał na kilka dni, więc nie zna krajowych relacji. Zachwyca go sam fakt bycia w Polsce, czego nikt inny nie może zrozumieć. Co zresztą nie dziwi - trud­no, byśmy codziennie zachwycali się tym, że kiedyś żyliśmy w niewoli, a teraz jesteśmy wolni. To odczuwa się w chwi­lach przełomów, uniesień. Tymczasem wolność składa się z dziesiątków co­dziennych obowiązków i banalnych rze­czy, które nie zawsze przyprawiają o po­czucie szczęścia. Dlatego tylko taki Kre­howiecki może powiedzieć, że jest mu tu najlepiej na świecie. "Zawalił się dom? Odbudujemy!". Jest w nim entuzjazm, który w nas się wypalił i dlatego wszyscy patrzą na niego jak na idiotę. Brakuje nam dziś takich idealistów.

Cytowane w sztuce fragmenty z Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego raczej nie po­mogą nam opisać rzeczywistości, która skrzeczy. Dozorca jest ubekiem, prezes tele­wizji wykorzystuje panienki z realiry show, prawda o konspiracji, tej wojennej i solidar­nościowej, również nie wygląda różowo. Ktoś z pana bohaterów mówi dosadnie, że była wó­da i seks. Naszym istotnym problem jest to, jak połączyć polski idealizm z prozą życia?

Należy to robić. Niezależnie, jak chropo­wato to nam wychodzi, musimy powta­rzać, że patriotyzm jest ważny w naszym życiu i nie wolno o nim zapominać.

A nie jesteśmy hipokrytami - mamy usta pełne frazesów, a żyjemy podle?

Konspiracje składają się i z wzniosłych bohaterskich czynów, i z picia wódki, oraz seksu. To drugie niczym nie ujmuje pierwszemu. Osobiste słabości bohate­rów nie przekreślają ich patriotyzmu, po­święcenia, odwagi. O tym chciałem opo­wiedzieć. Tymczasem w Polsce występują dwie skrajne tendencje - albo ludzi się błazeńsko mitologizuje, albo wdeptuje w błoto jak Urban w "Nie" czy Rydzyk w Radiu Maryja.

A we współczesnym życiu politycznym, kto jest dla pana moralnym autorytetem, patriotą?

Nie sposób na to odpowiedzieć jednym zdaniem. By oddać jednak mój sposób myślenia w tej sprawie powiem, że dla mnie wielkim polskim patriotą był puł­kownik Kukliński, a generał Jaruzelski nie. Podaję ten przykład nawet nie ze względu na konkretne osoby, tylko na postawę wobec ojczyzny. Wiem oczywi­ście, że dla moich licznych rodaków "Jaruzelscy" są patriotami, a "Kuklińscy" zdrajcami - uważam to jednak za naj­lepszy dowód, że przegraliśmy w Trzeciej Rzeczypospolitej walkę o pamięć. A tę przegraną stawiam w rzędzie naszych największych klęsk po 1989 roku, co wię­cej, widzę w niej jedną z podstawowych przyczyn obecnego bałaganu moralnego w życiu publicznym. Trzeba było bowiem zawczasu dokonać wyraźnego podziału na to, co godne i co niegodne, co zasłu­guje na chwałę, a co na infamię. Taki po­dział jest niezbędny do porządkowania państwa, do tworzenia wzorców eduka­cyjnych dla przyszłych pokoleń. Skoro zbrodnia nie została ukarana, nikczemność napiętnowana, a oportunizm został podniesiony do rangi cnoty, nic dziwne­go, że nie wiemy dziś, jak wytłumaczyć ludziom, co jest uczciwością, a co przekrętem.

W pana sztuce pojawia się czarna teczka.

Przez długie lata była najważniejszym rekwizytem życia politycznego. Histeria, którą wzbudzała, wskazuje, że ma więk­sze znaczenie, niż byliśmy w stanie przyznać. A wiedza, jaką mamy na te­mat systemu donosicielskiego w NRD czy Czechosłowacji, pokazuje, że skala zjawiska była poważna. I nie ma co na­iwnie sądzić, że Polacy zachowywali się szlachetniej. Kartoteki policji politycznej na pewno miały ogromny wpływ na to, jak wygląda dzisiaj nasze życie politycz­ne i gospodarcze. Czarna teczka wciąż ma wpływ na Polskę, obawiam się.

Uważa pan, że gdybyśmy zajrzeli do niej, szok byłby tak wielki, że z naszych niepodle­głościowych świętości mało co by się ostało?

Wiara w nie byłaby silniejsza, nie zosta­łaby zszargana. Wierzę jednak, że nie­przejednanych, szlachetnych i odważ­nych ludzi było więcej niż kolaborantów. Wolę też myśleć, że za niechęcią do otwierania teczek przemawiały dobra wola i szlachetność, a nie kalkulacja, że się nie opłaca. Jednak dziś, w 2004 roku, możemy śmiało powiedzieć, że brak lu­stracji i dekomunizacji na początku III RP źle się przysłużył Polsce. Jeśli warto było nie dekomunizować, to tylko z jed­nego powodu: Aleksander Kwaśniewski okazał się zupełnie przyzwoitym prezy­dentem.

Co w realiach Unii Europejskiej będzie stano­wiło spoiwo naszej polskości: zapach nie­dzielnego rosołu czy reprodukcje obrazów Kossaka, które trzymają w domu pana boha­terowie, zarówno prześladowani, jak i prze­śladowcy?

Głęboko wierzę, że w Unii będzie nam lepiej. Skoro cierpimy na brak zdolności do konstruowania życia państwowego, należy przyjąć rozwiązania od innych - bardziej w tej mierze utalentowanych. Nie wymyśliliśmy też prądu, pizzy i szczoteczki do zębów, ale przyjmując je nie straciliśmy nic z polskości. Jej syno­nimem nie jest przecież odór kapusty i próchnica. Uważam, że powinniśmy jak najszybciej złączyć swoje losy z krajami Unii Europejskiej: tylko to może nas ustrzec od lepperiady w bliskiej przyszło­ści lub moskiewskich knowań w nieco odleglejszej. Dla pozbycia się tych zagro­żeń warto zrezygnować nawet z Kossa­ków. Rosołu nikt nam nie odbierze. Zresztą i tak przygotowuje go dla wielu Polaków Knorr.

W swoim dramacie proponuje pan historię Polski w pigułce. Ale znamienna dla młode­go pokolenia jest postać narkomanki Kiki, która zachwyca się oryginalnym tatuażem na ręku starszej pani, nie zdając sobie spra­wy, że to numery obozowe z Oświęcimia, Gro­zi nam taka narodowa amnezja?

Narodowa amnezja to pojęcie, które to­warzyszy lękom o narodową pamięć. Zdaje się jednak, że popełniamy po­ważny błąd przyjmując, że owa pamięć to zjawisko powszechne między Odrą a

Bugiem. Patriotycznymi wzruszeniami zawsze karmi się elita - reszta zadowa­la się raczej rosołem. Kto wie, może "Zośka", "Rudy" i inni zginęli właśnie po to, by dzisiejsi Polacy mogli peregrynować po supermarketach w poszuki­waniu tańszych kurczaków? Problem zaczyna się wtedy, kiedy żyjąca patrio­tycznymi wzruszeniami elita przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Kiedy ogół jej już nie chce słuchać, co więcej - kiedy usiłuje postawić znak równości między kurczakiem z rożna a orłem z godła. Na pewno mamy obowiązki wo­bec przyszłych pokoleń. To od nas zale­ży, by wiedziały, czym był rząd cyfr za­pisanych na ręku. Ale rodzi się pytanie, jaką tradycją karmić młodych ludzi, by narodowa pamięć nie stanowiła dla nich zbytniego obciążenia.

Chyba jesteśmy, urodzeni w latach 60., ostat­nim pokoleniem, które nosi piętno wojny, zdarzenia wojenne znamy z przekazów rodzi­ców, dziadków. Czasami żałuję, że poznałem bolesne szczegóły, a pan?

Wojna jest częścią losu, który był udzia­łem naszych rodzin. My będziemy opo­wiadać dzieciom i wnukom o zadrze ży­cia w peerelu albo o przeobrażeniach ka­pitalistycznych - bo opowiadać trzeba, a takie są właśnie nasze doświadczenia. Na szczęście nie musieliśmy biegać z ka­rabinami, co przytrafiło się przecież na­szym rówieśnikom w byłej Jugosławii czy w Czeczenii. Jaki opis polskiej historii współczesnej przekażemy następnym po­koleniom? Mam z tym problem. Sam się zastanawiam, jak wytłumaczyć moim córkom, co znaczny dziś być Polakiem. Wzorzec Polaka wypracowany gdzieś na początku XIX wieku funkcjonował bez głębszej refleksji dość dobrze do 1989 r. Sprawdzał się, bo taka była sytuacja hi­storyczna. Kolejne pokolenia nie miały cienia wątpliwości, jak postępować - czy raczej: jak nie postępować - by być do­brym Polakiem. Dziś tamten wzorzec się zużył i trzeba wymyślić nowy. Co dziś zrobić z obrazami Kossaka? Oddać do muzeum czy wsadzić do szafy? Najchęt­niej wsadziłbym do szafy, ale kiedy przy­chodzi 11 listopada, zabieram córkę na plac Piłsudskiego i pokazuję Janusza Zakrzeńskiego w dorożce, a ona mówi do niego: "Dzień dobry, panie Marszałku". I mam wtedy łzy w oczach. Ale jak długo tak można?

My ten teatr historii mieliśmy naprawdę, braliśmy w nim udział. Jeden z młodych bohate­rów mówi: "Wy mieliście "Solidarność", a my nic". Jak młodzi Polacy będą realizować inte­res narodowy - w walce o europejskie dota­cje, w batalii o obsadę ważnych stanowisk?

Mam nadzieję, że jeśli będą musieli wal­czyć, to już tylko jedynie o to. Mam na­dzieję również, że będą wolni od obcią­żeń, których ja - człowiek zza żelaznej kurtyny - nie potrafiłem się pozbyć. Kiedy jako młody chłopak jeździłem po Europie i kontaktowałem się z rówieśni­kami, czułem w sobie ogromne napięcie. Musiałem udowadniać, że nie jestem znikąd, że więcej wiem, przeczytałem i rozumiem niż oni. Nie było we mnie lu­zu, bo podejrzewałem, że będą mnie traktować jako człowieka drugiej katego­rii, obserwować przybysza "stamtąd". Chciałbym wierzyć, że należę do ostat­niego pokolenia, które ma tego rodzaju kompleksy. Poza tym ciąży mi ta niezno­śna polska nadodpowiedzialność! Bodaj­że Amoz Os powiedział, że są tylko dwa narody na świecie - polski i żydowski - w których każdy czuje się odpowiedzial­ny za całą nację. Kiedy niejaki Waluś za­strzelił w RPA niejakiego Haniego, pół narodu się zastanawiało, co o nas pomyśli świat. To jakaś aberracja! Nie odpo­wiadam za Walusia! Jak i za to, że ktoś z polskim paszportem ukradł w Berlinie buty bądź samochód! Ale kiedy o tym słyszę, czuję się źle.

A jak czuje się pan w kinie, porównując filmy polskie i ofertę zagraniczną?

Chociaż zrobiliśmy z Tomkiem Konec­kim "Ciało", by dać widzom półtorej godziny zabawy, uważam, że nie moż­na pozwolić, by film stał się wyłącznie rozrywką. Kino to także misja, o czym nie chce się dziś w polskiej kinemato­grafii pamiętać. Tymczasem proszę spojrzeć na Stany Zjednoczone. Tam - poza czystą rozrywką - istnieje sil­ne kino propaństwowe: z symboliką, szlachetnymi bohaterami, pozytywny­mi wzorcami, patriotycznymi wzrusze­niami. Zresztą, co tam Stany Zjedno­czone: mamy przecież słynną Szkołę Polską - wierzę, że można i warto przenieść z niej to, co najwartościow­sze w XXI wiek. Z tą różnicą, że dziś nie należy demitologizować, ale wła­śnie do mitów wracać. Napisałem ostatnio scenariusz o Monte Cassino. To historia o przyjaźni wpisana w pej­zaż II wojny światowej. W maju 1946 roku dwaj byli żołnierze II Korpusu przechodzą przez zieloną granicę, by uwolnić swojego dowódcę, który wró­cił do Polski, by ją odbudowywać i zo­stał aresztowany. Zmagania o Monte Cassino poznajemy w wielkich pla­nach retrospekcyjnych. Dlaczego Monte Cassino? Z analizy, dlaczego nie powinno się teraz robić filmu o Katyniu: bo Polacy nie chcą słuchać dłużej o klęskach. Jak rzadko kiedy potrzebne są nam zwycięstwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji