Artykuły

Trzy manekiny i Gracja

"Gruba świnia" w reż. Krzysztofa Rekowskiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Kamila Mścichowska w Teatrze.

Ludzkie ciało nie jest materiałem plastycznym, nieożywioną materią, którą można dowolnie zmieniać, nie dbając o konsekwencje. Udowadnia to Neil LaBute, autor "Kształtu rzeczy" (2002) i "Grubej świni" (2007), które miały swoje prapremiery w warszawskim Teatrze Powszechnym. Zawarta w nich teza głosi, że wartość człowieka zależy od atrakcyjności fizycznej. W "Kształcie rzeczy" przypadkowy chłopak stał się tworzywem, przedmiotem dyplomowej instalacji pseudo-artystki, która "w imię sztuki" postanowiła przewrócić jego życie do góry nogami. Adam z zakompleksionego okularnika obgryzającego paznokcie, zmienił się w "chłopaka z okładki", metroseksualny twór bez osobowości. Społeczeństwo zyskało kolejny produkt godny pożądania. Tylko po co?

Historia bohaterki "Grubej świni" pokazuje, że taka metamorfoza jest jedynie gwałtem na ludzkim ciele i psychice. Widzimy, jak z pulchnej, zalotnej dziewczyny zmienia się w równie pulchną frustratkę błagającą o zainteresowanie.

W dobie zdrowej żywności i dietetycznej coli mało kto otwarcie przyznaje, że jest fanem ciastek i fast foodów. Tymczasem jedzenie to dla Helen - "menedżera produktów poligraficznych", czyli sympatycznej bibliotekarki - najprzyjemniejszy obowiązek świata i sposób na stres. Milena Lisiecka, aktorka łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza, która wraz z Mariuszem Jakusem (Carter) występuje w Powszechnym gościnnie, przez większą część spektaklu mówi z pełnymi ustami. Mówi wyraźnie i słyszalnie, co jest w tych warunkach niemałą sztuką.

W pierwszej scenie siedzi przy barowym stoliku, do którego dosiada się przystojny yuppie. Ona je pizzę, on sałatę. Mimo radykalnej różnicy charakterów bezpretensjonalna Helen, właścicielka zaraźliwego śmiechu, momentalnie wprawia Toma w dobry nastrój. Pewnie stworzyliby świetną parę, gdyby jego mentorami nie byli "życzliwi" koledzy z biura. Po prostu po kilku udanych randkach Tom postanowił zerwać, bo niedoszła narzeczona Jeannie i wredny kolega Carter śmiali się z jego dziewczyny. Biedny Tom. Szkoda, że LaBute obdarzył go charakterem tylko w scenie definitywnego rozstania z Jeannie, kiedy naprawdę mówi to, co czuje. Rafał Królikowski wyrzuca z siebie z jadowitą szczerością, że wybrał Helen właśnie dlatego, że są tak różne: "Lubię ją, bo nie jest tobą. Nie jest w niczym do ciebie podobna... Nie ma obsesji na punkcie swojego wyglądu ani pieniędzy, ani ciuchów, ani żadnych innych bezsensownych bzdetów!".

Aktor, który na początku jest spięty, w kolejnych odsłonach zyskuje coraz większą naturalność, choć obdarzony papierowymi kwestiami nie ma zbyt dużego pola do popisu. Najbardziej autentyczne są sceny, w których zostaje sam na sam z Helen Lisieckiej. Tom Królikowskiego zmaga się z materią słowa, nie wie jak sformułować to, co chciałby przekazać. Powtarza, przerywa i gubi się, bo mężczyzn nikt nie uczy, jak mówić o uczuciach. "Jak kopać czy wyrywać różnym takim skrzydełka", to co innego. Helen odwrotnie - otwarcie wyraża pragnienia i obawy, choć szczerość dużo ją kosztuje.

Milena Lisiecka od początku czuje się na scenie komfortowo, fizyczność w żaden sposób jej nie ogranicza, czego nie można powiedzieć o jej bohaterce, powtarzającej jak mantrę: "Nie przeszkadza mi, że jestem gruba". LaBute podaje w didaskaliach, że Helen jest "tęga, bardzo tęga". Nie można tego powiedzieć o Lisieckiej, która jest nieco pulchniejszą, ale bardzo proporcjonalnie zbudowaną aktorką i daleko jej do typowo amerykańskiej otyłości olbrzymiej. Wydaje się zresztą, że problem nadwagi nosi w Stanach Zjednoczonych większe piętno społecznej degradacji. Tusza jest sygnałem, że człowiek w jakiejś sferze życia nie daje sobie rady i "zajada" niepowodzenia.

Przykład samego LaBute'a pokazuje jednak, że nawet żelazna silna wola nie jest gwarancją sukcesu. Wraz z trzydziestoma kilogramami nadwagi pozbył się także ochoty do pisania i odkrył w sobie "mizdrzącego się głupka". Szybko więc wrócił do dawnego rozmiaru i dramatopisarstwa. Skoro na własnej skórze odczuł skutki karkołomnego pędu do ideału, dlaczego w świecie "Grubej świni" na szczęście zasługują tylko energiczni i zadbani bywalcy klubów fitness? Czemu dziewczyna o sylwetce odbiegającej od ideału lalki Barbie jest skazana na pochłanianie chipsów w samotności? Sztuczny podział na szczupłych ludzi sukcesu i grubych nieudaczników spłyca ideę sztuki, jeśli mamy mówić o tolerancji i spojrzeniu na "inność". Chociaż nadwaga to "inność" mocno wyolbrzymiona. Dla polskich widzów problem jest w ogóle dość egzotyczny, bo bycie "mocno zbudowanym" to wciąż jeszcze symbol dobrobytu, a nie zaniedbania. Wydaje się, że w naszym społeczeństwie BMI (body mass index) nie jest głównym kryterium wartości i atrakcyjności człowieka.

Helen chce się zmienić, bo widzi w tym jedyną szansę uratowania swojego związku. Finałowa scena spektaklu przeradza się w kameralny dramat psychologiczny o potrzebie miłości i bliskości, których łakniemy tak mocno, że gotowi jesteśmy do największych wyrzeczeń. Helen proponuje, że podda się operacji zmniejszającej żołądek. Błaga, by Tom z nią został. Jest pewna, że razem uda im się przez to przejść. Czujemy, że wyznania Toma w stylu: "chcę być lepszy", "czuję do ciebie tyle miłości, ale chyba nie dam rady", to wyuczona lekcja, w dodatku wyrecytowana od niechcenia. Zamiast stawić czoła nowemu życiu, wraca na stare śmieci, byle dalej od kpin i docinków. Szkoda, że ani przez moment nie zastanowił się nad "szlachetnymi pobudkami" swoich kolegów z firmy. Jeannie - pogubiona wyznawczyni aerobiku - to dziewczyna, którą adorował (i rozbudził jej nadzieje), a potem bez słowa zaczął się spotykać z inną. Na dodatek "beką". Anna Moskal nie ma zbyt wiele do zagrania. W coraz krótszych spódnicach paraduje po scenie z przyklejonym uśmiechem i histerycznym tonem próbuje przemówić do rozumu "dużym dzieciom". Ma dwadzieścia osiem lat i frustrujące podejrzenie, "że może tylko ten jeden typ mężczyzn w ogóle istnieje: chłopczyk w ładnych ciuchach, który chce do końca życia być karmiony piersią...". Idealnie wpisuje się w ten schemat Carter - bezczelny trzydziestoletni dzieciak. Biurowa praca niezbyt go pochłania, woli węszyć sensacje. W jedynym osobistym monologu wyznaje, że w młodości czuł się upokorzony nadwagą swojej matki, przez którą ojciec spędzał wieczory poza domem. Mariusz Jakus niepotrzebnie "zakrzyczał" tekst, bo nie na przesadnej gestykulacji i skandowaniu kolejnych fraz polega siła takich wyznań. Aktor jest bardziej przekonywający, gdy na zimno stara się wytłumaczyć Tomowi zasady dobierania,się ludzi w pary (piękni z pięknymi, kalecy z kalekimi, itd.) albo kiedy robi po biurze "rundę honorową", by puścić w obieg kolejnego newsa. Jego język jest ubogi, a poglądy radykalne. "Człowiek nie chce być tłusty i istnieje na to, na ogół, dość prosty sposób: nie pakuj tyle żarcia do bandziocha. To wcale nie jest trudne". Nieprawda. I jest bardzo trudne.

Czy diagnoza LaBute'a jest słuszna i naprawdę żyjemy w czasach prymatu cielesności nad rozumem? Dlaczego społeczeństwo uważa związek z grubaską za heroiczny wyczyn, poświęcenie dla gorszej części ludzkości? Znamy przecież niewesołe skutki dążenia do ideału z "Fashion TV", a reżyser, Krzysztof Rekowski, przypomina o nich jeszcze krótkimi sekwencjami wideo. Projekcje z ekranów

umieszczonych na ścianach oglądamy zresztą w czasie każdej i zmiany dekoracji. Towarzyszy im głośna, elektroniczna muzyka i mechaniczne ruchy aktorów. Na początku widzimy dziewczynę z zapałem pochłaniającą pudełko lodów i model mięśni człowieka a la profesor Gunther von Hagens. Po nich prezentują się anorektyczne ciała i nie umiejące już trawić bulimiczki, a na deser mamy sesję zdjęciową w strojach kąpielowych. Ekrany projekcyjne zostały wkomponowane w przejrzystą i funkcjonalną przestrzeń. W kolejnych scenach biurko zmienia się w restauracyjny stolik, krzesła okazują się złożonymi ławeczkami do ćwiczeń, a w barowej ladzie ukryte są poduszki, które posłużą kochankom za posłanie. Całość jest utrzymana w chłodnej tonacji szarości i czerni, która dobrze oddaje "służbowość" biurowych sytuacji (wpisują się w nią także pracownicze uniformy - dobrze skrojone garnitury i dopasowana garsonka). Atmosfera ociepla się jedynie, kiedy Helen i Tom zostają sami. Przezroczyste diody umieszczone w ścianach świecą wtedy czerwonym światłem, które bije również z monitorów. To jedne z nielicznych chwil beztroski. Tom przyznaje zresztą bezczelnie, że idealnym miejscem byłaby dla nich jakaś odludna wyspa, gdzie mogliby (czytaj: mógłby) się czuć swobodnie.

Cielesność przesłania uczucia, stereotypy zabijają zdrowy rozsądek. Mitologiczni herosi prężący mięśnie z telewizyjnych ekranów przypominają, że kult ciała istniał zawsze. Rozwój cywilizacji tylko powiększył skalę patologii w tej dziedzinie.

Kamila Mścichowska - studentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji