Artykuły

Eviva l'arte!

W zeszłym miesiącu w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie rozpoczęłam próby do spektaklu "Łucja szalona" pióra amerykańskiego dramaturga Dona Nigro - pisze MAGDALENA PIEKORZ, reżyserka i felietonistka.

Rzecz opowiada o ekscentrycznej i piekielnie inteligentnej córce Jamesa Joyce'a i o jej wielkiej miłości do Samuela Becketta.

Czytając te słowa, mogą pomyśleć państwo, że będzie to "sztuka branżowa", adresowana do miłośników trudnych książek i do zapalonych bibliofilów, kolekcjonujących kolejne wydania "Ulissesa". Ale w komediodramacie "Łucja szalona" odnaleźć można wszystko, czym od zawsze żył i o co martwił się człowiek. Jest tam miłość, wielka i niespełniona, smutek i żal po stracie, samotność i pogodzenie z życiem, a wszystko to w konwencji, która nie pozwala widzowi usnąć.

Akcja "Łucji..." toczy się w środowisku ludzi wybitnych, ale każdy z bohaterów jest prawdziwie ludzki. Nieporadny i ślepnący Joyce (przeszedł 11 operacji oczu), rozdarty między miłością do córki a swoim wielkim Twórczym Procesem, jego żona, Nora, oschła, zasadnicza, niepasująca do środowiska geniuszy, Beckett, wielki dramaturg i prywatny sekretarz Joyce'a, który nie potrafił prawdziwie kochać. Ludzie z krwi i kości, nieumiejący poradzić sobie z brutalną rzeczywistością, jak choćby z faktem, że książki Joyce'a palono na ulicach (na szczęście u nas do tego nie doszło).

Pomyślą państwo, że to nieładnie wykorzystywać felieton do autoreklamy, ale biorąc pod uwagę, jak małą rolę przywiązuje się dziś do kultury, pozwoliłam sobie tą drogą zaprosić państwa do "Miniatury" Teatru Słowackiego, gdzie już od 5 października grana będzie "Łucja szalona". Nie jest to oczywiście jedyny powód napisania tego felietonu. Moje ostatnie tygodnie to, oprócz wytężonej pracy, wielka przygoda z teatrem, o której chciałabym państwu opowiedzieć... W Krakowie jestem gościem. Mały pokoik nad Sceną przy Pompie to miejsce mojego wypoczynku. Na ścianie projekt teatralnego kostiumu, w rogu stoliczek reżyserski z lampką, przy którym w przerwach między próbami siedzę nad tekstem. Klimat z "Powieści teatralnej" Bułhakowa. Rano wita mnie hejnał z wieży kościoła Mariackiego. Próby zaczynają się o 10.00 w sali "Jaskółka". Zespół zazwyczaj już czeka. Pracuję ze wspaniałymi aktorami: Basią Kurzaj, Anią Tomaszewską, Krzysztofem Zawadzkim, Radkiem Krzyżowskim, Marianem Dziędzielem i Krzysztofem Kolbergerem (gościnnie w roli Joyce'a). Próby to odkrywanie nowych tajemnic dotyczących postaci. Basia znajduje w księgarni książkę o Norze, Radek przynosi oryginalne nagranie Joyce'a. Wiemy już, że pisarz bardzo wyraźnie wymawiał "r", Krzysztof proponuje, żeby wykorzystać to w naszej sztuce.

W przerwie siadamy z asystentem w kawiarni z widokiem na rynek. Wszędzie tłumy turystów i mieszkańców Krakowa, pochłoniętych codziennymi sprawami. Rozmawiamy o tym, jakie to abstrakcyjne: ktoś wpłaca pieniądze za prąd, ktoś inny biegnie po dziecko do przedszkola, a my siedzimy w teatralnej sali i analizujemy "r" Joyce'a. Na próbie mówimy o tym aktorom.

"...bo my jesteśmy po to, żeby przekształcać te dramaty w sztukę" - kwituje Kolberger.

Jest 18.00. Za godzinę na Dużej Scenie - opera. Po schodach biegają przebrane za papugi baletnice, solista rozciąga się na drążku, orkiestra stroi instrumenty. Do "Jaskółki" idziemy nad sceną, wszystko więc widzimy z góry.

Piękny ten teatr - myślę sobie, a potem uświadamiam, jak niewiele osób dopuszczonych jest do jego "tajemnicy". Na premierach pojawiają się te same twarze. Na opery przychodzą głównie szkoły i stali bywalcy. Także kino nie użycza mu już miejsca. A przecież teatr z całym swoim entourage'em: atmosferą prób, przymiarek, zapachem sypkiego pudru to niesłychanie atrakcyjna scenografia. Teatr tworzą ludzie, więc jego mury nie są pustym, bezdusznym miejscem. Gdyby pomyśleć, jak wiele historii kryje się za każdym spektaklem, ile mniejszych lub większych porażek, sukcesów, miłości... można by stworzyć odrębny gatunek filmowy... z teatrem w tle. W polskiej kinematografii niewiele jest filmów, których akcja rozgrywa się w tym magicznym miejscu. "Personel" Kieślowskiego, "Aktorzy prowincjonalni" Agnieszki Holland, "Kobieta w kapeluszu" Stanisława Różewicza, "Łóżko Wierszynina" Andrzeja Domalika. Wszystkie sprzed ponad 10 lat... Dziś ta tematyka nikogo już nie interesuje.

Jeśli teatr, to współczesny, komentujący rzeczywistość, wystawiany we wnętrzach starych fabryk lub kopalń. Teatr niecelebrowany, taki, na który przyjść można w wytartych dżinsach, z coca-colą pod pachą. Nie mam nic przeciwko takiemu trendowi, zwłaszcza jeśli przy okazji zobaczę dobrą sztukę. Ale co z teatrem klasycznym? Czy ma iść do lamusa? Przecież klasyka nie musi być nudną ramotą, nie trzeba nawet ubierać aktorów we współczesne kostiumy, żeby spektakl był nowatorski. Czasem wystarczy znaleźć nowy kontekst. Czekam na czasy, w których teatr znów stanie się świętem. Bo jak mamy odróżniać, co jest sztuką, a co nianie jest, jeśli przykładamy do wszystkiego jedną miarę: oglądalności?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji