Artykuły

Nie będzie rewolucji

- Media w ostatnich latach kreują wizerunek teatru zaangażowanego, ale to dobrze, bo dzięki temu jest o czym rozmawiać. To są raczej chwilowe porywy, ale to bardzo ważny element gry medialnej i myślę, że jako ludzie teatru powinniśmy ten ogień podsycać, dzięki niemu sztuka staje się elementem szerszej debaty społecznej - mówi Grzegorz Laszuk, założyciel Komuny Otwock w rozmowie z Marcinem Maćkiewiczem z Opcji.

Marcin Maćkiewicz: Komuna Otwock wraz z Instytutem Teatralnym i Instytutem Kulturoznawstwa UW realizowała projekt "Ekonomia. Polityka. Teatr". Czy można pokusić się o podsumowanie tego przedsięwzięcia? Grzegorz Laszuk: Efekt jest taki, że czuję się mocno zagubiony i w zasadzie mam wstręt do rozmów na temat ekonomii, polityki, a już zwłaszcza teatru. O ekonomii można jeszcze rozmawiać, o polityce również, chociaż to jest strasznie nudne, kontekst teatralny natomiast okazał się nie najlepiej dobrany. Może jest za dużo rzeczy do powiedzenia, a może nie jesteśmy jeszcze dostatecznie przygotowani do takich rozmów, bo czułem duży opór wobec tego, co przecież sam sprowokowałem. Czułem, że to, co jest mi szczególnie bliskie, jakoś w tych rozmowach umyka. Nie najlepiej się stało, że dyskusja nad wieloma sprawami sprowadziła się do kłótni o to, czy być artystą autonomicznym, czy też nie. Wciąż wracamy do tez Artura Żmijewskiego zaprezentowanych w "Krytyce Politycznej", więc dyskusja chwilami stawała się jałowa. Obiecałem sobie nawet, że nigdy więcej nie wezmę udziału w organizacji tego typu imprez. Komuna Otwock zawsze skupiała się na bardzo konkretnych problemach i starała się je podejmować, robiąc akcje artystyczne czy spektakle na konkretny temat.

A czy sama kolejność zagadnień w tytule projektu: na pierwszym miejscu ekonomia, dalej polityka, a dopiero na samym końcu teatr, jest przypadkowa? Dlaczego teatr znalazł się na ostatnim miejscu?

- Bo teatr zawsze jest na ostatnim miejscu. Dla większości społeczeństwa teatr to komedia w sobotę albo "gałąź sztuki", którą trzeba po prostu zaliczyć. Z kolei dla polityków teatr albo jest problemem, albo czymś, czym można się pochwalić. Teatr generalnie nie ma żadnego wpływu na to, co się dzieje dookoła. Zajmuje tylko pewną grupę osób, które bardzo intensywnie uczestniczą w życiu teatralnym. Chcieliśmy porozmawiać o tym, czy istnieją jakieś sposoby, żeby wzmocnić pozycję teatru. W dyskusji wyraźnie zaznaczał się nurt ideowo powiązany z "Krytyką Polityczną", czyli generacja młodych dramaturgów i reżyserów, którzy bardzo świadomie używają na scenie politycznego dyskursu. To reprezentanci zdecydowanie rewolucyjnego stanowiska, którzy naprawdę wierzą w to, że mogą coś zmienić.

To rewolucyjne zaangażowanie czasami przybiera jednak formy czysto konwencjonalne. To trochę tak, jak ze słynnymi zapałkami z foyer Volksbühne, za pomocą których widzowie wychodzący z teatru mają podpalać miasto.

- To tylko bardzo dobre hasło.

Właśnie, hasło. Przecież w tak wyraźnym ostatnio promowaniu tego teatru - który jest zaangażowany - ogromną rolę pełnią media. Krytyka często sama narzuca takie hasła, wyraźnie dając do zrozumienia, że teatr społecznie zaangażowany jest tym bardziej wartościowy. Tomasz Plata napisał nawet, że zaangażowanie nie jest już jednym z możliwych wyborów, ale w oczach niektórych staje się jedynym właściwym wyborem.

- Faktycznie media w ostatnich latach kreują wizerunek teatru zaangażowanego, ale to dobrze, bo dzięki temu jest o czym rozmawiać. Gorzej by było, gdyby media w ogóle przestały interesować się teatrem. Funkcjonuje to tak, że, dajmy na to, sztuki plastyczne mają swoje pięć minut w mediach, ponieważ Katarzyna Kozyra zrobiła jakąś podejrzaną instalację. Potem pojawiają się kolejne teksty, ludzie czytają recenzje kolegów, ustosunkowują się do nich i zaczyna się dyskusja. To są raczej chwilowe porywy, ale to bardzo ważny element gry medialnej i myślę, że jako ludzie teatru powinniśmy ten ogień podsycać - dzięki niemu sztuka staje się elementem szerszej debaty społecznej.

Jak to się stało, że środowisko "Krytyki Politycznej" zyskało w ostatnim czasie tak duży wpływ na rozmowy o sztuce?

- Myślę, że jest to w dużej mierze spowodowane pokoleniowym brakiem autorytetów. Generacja, do której ja sam już, niestety, chyba się nie zaliczam, to generacja bardzo zmęczona ludźmi, którzy są u władzy, zarówno tymi z lewicy, jak i z prawicy. Ci ludzie powinni już usunąć się na bok i pozwolić urządzać ten kraj tak, jak byśmy chcieli, czyli po prostu normalnie. Żebyśmy wreszcie mogli odrzucić czysto ideologiczne dyskursy typu lustracja i poszukiwanie kozłów ofiarnych. To już jest nie do wytrzymania i na tym poziomie nikt już nie chce rozmawiać. Istnieje natomiast potrzeba, żeby popatrzeć na politykę z innej perspektywy: zająć się projektowaniem przyszłości. I tutaj wkład ludzi związanych z "Krytyką" jest bardzo ważny, bo oni pobudzają konstruktywne dyskusje i dostarczają świeżych myśli.

W jednej z takich dyskusji, wywołanej ostatnio przez ludzi związanych z "Krytyką", głos Artura Żmijewskiego [A. Żmijewski: Młodzi chcą i być, i mieć. "Dziennik" z 21-22 kwietnia 2007 r.] spotyka się z głosem Tomasza Platy. Polemizując ze Żmijewskim [T. Plata: Sztuka i lewica - bez dialogu. "Dziennik" z 12-13 maja 2007 r.], Plata dostrzega w działaniach młodej lewicy ideologiczne zagrożenie dla sztuki. Pisze o konformizmie tej symbiozy i próbie dyskursywnego dowodzenia artystami, co miałoby być zagrożeniem dla takich zespołów jak Komuna Otwock. Ale wy chyba tego zagrożenia nie odczuwacie?

- Komuna Otwock da sobie radę. Zawsze byliśmy z boku i nigdy nawet nie staraliśmy się dostać do tak zwanego mainstreamu, gdzie wrze od gorących tematów. Realizując projekt "Ekonomia. Polityka. Teatr", trochę się oczywiście o to otarliśmy, ale to chyba ostatecznie skłoni nas do rezygnacji z wchodzenia w takie zaawansowane teoretyczne rozważania. Zdecydowanie wolimy robić kolejne spektakle, niż przez trzy godziny siedzieć za stołem i próbować powiedzieć coś mądrego. Taki styl życia raczej nam nie odpowiada.

Wywodzicie się wprost z ruchów anarchistycznych i cały czas jesteście jednak tak postrzegani. Co właściwie oznacza dla Pana bycie anarchistą?

- Anarchistami przestaliśmy być już dawno temu. Może czas wreszcie to wyraźnie powiedzieć. Mamy taki ideał anarchistycznej wspólnoty działań, bo wciąż wierzymy, że ludzie najlepiej organizują się sami. Ale ja w zasadzie nie jestem już anarchistą, bo płacę podatki i piszę wnioski do Ministerstwa Kultury - i bardzo się cieszę, kiedy coś nam dadzą, bo wiem, że dzięki temu będziemy mogli się utrzymać i robić kolejne spektakle. Więc mogę powiedzieć, że bycie anarchistą w pełnym i tradycyjnym tego słowa znaczeniu nic już dla mnie nie znaczy.

Ale czy dziś - w sytuacji poszukiwania grantów i dotacji - w ogóle można być niezależnym?

- Można być niezależnym, to tylko kwestia wyboru własnej drogi. Projekty piszemy dopiero od niedawna. Wcześniej przez wiele lat robiliśmy różne rzeczy bez jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz. Gromadziliśmy pieniądze, organizując koncerty albo wspierając się składkami wśród członków stowarzyszenia. Myślę, że ciągle jest dużo miejsca na niezależność, rzecz polega raczej na postawieniu sobie pytania, czy działania, które podejmujemy, mają sens. Bo sama niezależność dla niezależności sensu nie ma. Nie chodzi przecież o to, żeby być niezależnym, tylko żeby robić dobre przedstawienia. Trzeba po prostu wiedzieć, czy się chce ciągle martwić o swój byt i na to poświęcać całą swoją energię, czy może jednak robić konkretne rzeczy, które czasami wiążą się z kompromisami. Ważna jest jakość tych kompromisów. Nie trzeba przecież od razu robić happeningów dla McDonalda i innych tego typu korporacji, wystarczy sięgnąć po pieniądze, które są przecież także nasze. Płacę podatki i w pewnym momencie pomyślałem, że państwo to taka wielka organizacja anarchistyczna, z której mogę czerpać. Bo dlaczego nie mam brać pieniędzy, które w innym przypadku wezmą wszechpolscy albo zostaną przeznaczone na wojnę w Iraku? Lepiej wydać te pieniądze po swojemu.

Podobnie problematyczna jest kategoria alternatywności. Gdziekolwiek pojawiłaby się informacja o Komunie, tam zawsze pada określenie "teatr alternatywny". Kiedyś podział na teatry instytucjonalne i alternatywne był czytelny, bo decydowało finansowanie i bycie w opozycji do czegoś. Dziś to już nie jest takie proste. Czy Wy sami jesteście jakoś do tego terminu przywiązani i co on właściwie mógłby dzisiaj oznaczać?

- Zgadzam się, że dziś to rozróżnienie nie ma większego sensu. Pomaga w rozmowach z urzędnikami, bo kiedy pada określenie "teatr alternatywny", to wiadomo, że będzie się działo coś dziwnego, co trzeba wesprzeć. Jeśli natomiast chodzi o względy ideowe, to trzymanie się takiego podziału nie ma już żadnego sensu - świat stał się tak różnorodny, że nie ma za bardzo wobec czego szukać alternatywy. Jest przecież milion rzeczy, z których można skorzystać, choćby milion kanałów w telewizji i tysiące rozgłośni radiowych w internecie. Jeżeli ktoś chce znaleźć coś dla siebie, to ma to w zasięgu ręki.

Mówiliśmy wcześniej o anarchizmie, który właściwie jednoznacznie Pan odrzucił. Czy czuje się Pan pozytywistą, organicznikiem?

- To są pojęcia anarchistyczne, bo plany anarchistów zawsze były zakotwiczone w małych społecznościach lokalnych i drobnych działaniach. Dokładanie kolejnych cegiełek, by doprowadzić do jakiejś znaczącej zmiany, to kręgosłup anarchistycznego myślenia i w tym sensie cały czas jesteśmy anarchistami.

W pewnym momencie kandydowaliście do rady miejskiej Otwocka. Czy polityka zwiększa poczucie realnego wpływu na rzeczywistość?

- Tak naprawdę, żeby robić coś realnie, to trzeba uczestniczyć we władzy. Nasz start w wyborach był zwykłym przejawem myślenia obywatelskiego.

Pora zająć się Waszym tryptykiem. Wszystkie trzy spektakle opierają się na jakiejś konkretnej, historycznej biografii. Skąd taki pomysł?

- Pierwszy spektakl, czyli "Design", początkowo był zlepkiem różnych designerskich koncepcji, ale nam się nie podobał, więc pokazaliśmy go tylko dwa razy. Pozostało nam po nim dużo notatek o projektantach i kiedy zaczęliśmy je przeglądać, zainteresowała nas postać Waltera Gropiusa, twórcy Bauhausu. Pomysł na tryptyk pojawił się właściwie dopiero po drugim przedstawieniu ("Perechodnik/ Bauman"). Pomyśleliśmy, że warto byłoby jakoś domknąć opowiedziane historie, skoro jedna, "Gropius", jest, jak to sobie wymyśliliśmy, o przyjemności, a druga - "Perechodnik" - o strachu. Pomiędzy przyjemnością a strachem chcieliśmy znaleźć przestrzeń dla człowieka neutralną, taką, w której można normalnie żyć. Stąd pomysł na dzieci Andreasa Badera, które, świadome działalności swoich rodziców, nie mogą odnaleźć się w świecie.

Cały tryptyk był jednak realizowany pod hasłem "Dlaczego nie będzie rewolucji?". Mimo znaku zapytania stanowisko zostało wyłożone dosyć jasno. Nie wierzycie w możliwość rewolucji?

- Postawiliśmy sprawę tak jednoznacznie, bo faktycznie nie wierzymy w możliwość wybuchu rewolucji. Nie zawsze tak myśleliśmy. Przełomowa była tutaj pierwsza część tryptyku, bo wcześniej przecież robiliśmy rzeczy, które można by uznać za rewolucyjne czy nawołujące do rewolucji. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że sami nie wypełniamy własnych postulatów, a więc jesteśmy nieszczerzy.

Wspominał Pan o takim etapie, kiedy zaczęliście studiować losy różnych designerów. Dlaczego ostatecznie wybraliście Waltera Gropiusa?

- To jest ikona nowoczesności i próby społecznego traktowania sztuki i architektury. Bauhaus realnie zmienił jakiś obszar naszej rzeczywistości. Kiedy jednak czytałem biografię Gropiusa, to zauważyłem, że i on sam się zmieniał: z człowieka głęboko zaangażowanego w humanizowanie architektury stopniowo przeobrażał się w zwykłego architekta. Zmieniały się też jego projekty. Pod tym względem jesteśmy do siebie podobni. Człowiek ściera się z rzeczywistością i bardzo wyraziste idee z czasem zaczynają blaknąć. Ja sam po wielu latach działalności w Komunie zauważam, że coś się zmieniło. Nie zawsze tak, jak by się chciało, ale sama zmiana to fakt. Za pośrednictwem biografii Gropiusa opowiedzieliśmy naszą własną historię - historię Komuny, która dziś w swoich hasłach jest znacznie bardziej stonowana niż kiedyś. I bardziej wyluzowana, ale też dzięki temu szczęśliwsza.

Mówi to Pan z pełnym spokojem. Tak łatwo przychodzi Panu uznanie tej przemiany?

- Oczywiście, że nie jest to łatwe. Zawsze pojawia się problem, czy jest to kwestia dojrzewania, czy zdrady ideałów, bo niektórzy twierdzą, że zdradziliśmy swoje "ideały. Ja myślę, że jednak dojrzałem czy nawet po prostu się zestarzałem, bo już nie czuję w sobie energii, która pozwalała nam realizować nasze początkowe postulaty. Dalej w nie wierzę, natomiast wiem, że spełnianie ich z takim zapałem jak kiedyś, przynajmniej w moim wykonaniu, byłoby teraz nieszczere, mogłyby one zresztą nie przynosić dobrego skutku. Być może to jest konformizm, że wolę pójść do kina niż poświęcać czas na pracę z biednymi dziećmi, ale takie są teraz moje wybory. Nie chcę być zawodowym rewolucjonistą ani człowiekiem, który za wszelką cenę, nawet wbrew sobie, takie szczytne idee realizuje. Świat jest taki, jacy my jesteśmy, a więc niedoskonały. I z tego samego powodu taki pozostanie.

Druga część tryptyku, czyli "Perechodnik/Bauman", to, jak Pan sam powiedział, rzecz o strachu. Tutaj też sprawa została postawiona jednoznacznie. Istnieją sytuacje, w których człowiek pozbywa się moralności - i trzeba to uznać. To bardzo kontrowersyjne stanowisko.

- Tak jak wspominałem, w "Design" mówiliśmy o przyjemności. O tym, że w czasie pokoju właśnie to jest najistotniejsze i kieruje naszymi wyborami. W kolejnym spektaklu interesował nas pewien rodzaj heroizmu, który może się przejawić (lub nie) zarówno w czasie wojny, jak i na przykład w sytuacji, gdy ktoś kogoś bije na ulicy. Przed takimi sytuacjami ludzie zazwyczaj uciekają. Opowieść o Perechodniku mówi o tym, żeby nie szukać doskonałego społeczeństwa, tylko zabezpieczyć je w tym kształcie, w jakim ono istnieje - nawet ze wszystkimi jego niedoskonałościami. To było przedstawienie przeciwko przemocy. Za wszelką cenę trzeba szanować czas niedoskonałego pokoju i nie wszczynać rewolucji, jeśli miałaby ona spowodować rozlew krwi.

W powszechnym przekonaniu Komuna to jednak wciąż grupa bardzo kontestatorska i bojownicza. To, co Pan teraz mówi, może się więc wydawać okrutnie racjonalne, ale i wyjątkowo gorzkie. Czy faktycznie rewolucja nie ma już dziś żadnej racji bytu?

- Moim zdaniem, jest niemożliwa. Po prostu czuję, że nie ma w tej chwili siły, która mogłaby ją wywołać. Jak się żyje w Warszawie, w tej jednak bogatszej części świata, to wręcz głupio rozmawiać o rewolucji. W świecie bogatych - a w takim dzisiaj żyjemy - nie istnieją realne podstawy, by wszczynać rewolucję. Okazuje się, że system kapitalistyczny, nawet ze swoimi wadami, sprawdza się i jest dla ludzi optymalny. Że tak dobrze nam się żyje za cenę nieszczęść innych, to już inna sprawa, bo zazwyczaj tego nie widzimy. Nie wyobrażam sobie na przykład sytuacji, w której, chcąc pomóc głodującym ludziom z Afryki, ludzie w Polsce wychodziliby na ulice. W ostatnim czasie robili to tylko wtedy, gdy drożał cukier lub nie było co włożyć "do gara". Czasem tylko górnicy, lekarze czy rolnicy przemaszerują przez miasto, wywalczą lub nie jakieś podwyżki i wracają do domu. Nie ma natomiast powodu, żeby wywracać do góry nogami cały system. Komunizm dał nam nauczkę i nie wierzymy w hasła, że wszystkim można dać po równo i będzie dobrze.

Ostatni spektakl trylogii to "Przyszłość świata". Pojawia się w nim temat Urlike Meinhof, która ostatnio wręcz stała się modna. Jej biografia i wizerunek to już część popkultury. Skąd się bierze kult takich postaci?

- Przyczyn jest na pewno wiele. W Niemczech obchodzi się teraz trzydziestolecie śmierci założycieli RAF i prawie każda gazeta drukuje artykuł o Bader-Meinhof. Nie wiem, czy to dobry pomysł, ale posłużę się tutaj przykładem Pawła Demirskiego, który robi przedstawienia bardzo polityczne i wciąż natyka się na "opór materii". Taka też była historia założycieli RAF - chcieli robić coś pozytywnego, ale szybko się przekonali, że ich działania nie przynoszą żadnych efektów i wtedy, co już jest zupełnie inną historią, postanowili sięgnąć po mocniejsze środki. Wielu młodym ludziom towarzyszą dziś podobne odczucia: wiedzą, że coś powinni zrobić, ale też mają świadomość, że bez woli ogółu wszelkie działanie skazane jest na porażkę. Dlatego właśnie powraca się do herosów rewolty, którzy próbowali stanąć ponad społeczeństwem. Młodzi ludzie opowiadają w ten sposób o sobie.

I tak doszliśmy do kolejnego hasła z "Przyszłości świata", choć nie jest ono tutaj wyraźnie eksponowane. Jedyną wskazówką pozytywną, jaką znalazłem w tym spektaklu, są słowa: "Nie można się z tym pogodzić".

- Tak... Bo z jednej strony wiemy, że coś się powinno zrobić, a z drugiej ogarnia nas zupełna niemoc. Nie mamy środków, żeby wcielać w życie choćby najprostsze ideały. Jedyne, co możemy w takiej sytuacji zrobić, to zachować ludzką godność i wyrazić swój sprzeciw. Chcemy, żeby publiczność wychodziła od nas z przekonaniem, że coś jest nie tak, że powinniśmy mieć wpływ na rzeczywistość, ale go nie mamy, co nie oznacza, że możemy się z tym pogodzić.

Być może jakimś cieniem nadziei jest to, co w ostatnim "Dialogu" napisał Wiktor Osiatyński [W. Osiatyński: Rewolucje bez rewolucji. "Dialog" 2007, nr 5], że rewolucje, które się rzekomo nie udały, są znacznie donośniejsze w skutkach niż te w pełni przeprowadzone. Bo te zrealizowane zawsze w końcu "zjadają własny ogon", a te, które nie doprowadziły do przelewu krwi, jak na przykład rewolucja hipisowska w Stanach Zjednoczonych, spowodowały trwałą i realną zmianę w postaci zmiany wartości.

- To ciekawy temat. Teraz kończymy trylogię, która była bardzo pesymistyczna, ale już wkrótce chcielibyśmy przedstawić drugą: będzie się nazywała "optymizm" i dotyczyła skutków rewolucji. Oczywiście, chodzi o umiarkowany optymizm. Chcemy pokazać, że konsekwencją działań mogą być drobne, ale realne skutki. To przedstawienie znowu będzie się opierać na konkretnych biografiach. Mamy w nim zamiar skonfrontować biografię Johna Stuarta Milla z teorią piramidy potrzeb Abrahama Masłowa.

Bardzo mnie to cieszy, bo to dowodzi, że jednak nie utoniecie teraz w żałobie po rewolucji i będziecie działać dalej.

- Działamy, bo taka praca wciąż jest dla nas interesująca i przyjemna. Poza tym mamy nadzieję, że w jakimś stopniu chroni świat przed popadnięciem w marazm. To zresztą temat cyklu, o którym wspominałem: wiara, że świat jednak zmienia się na lepsze i że część jego problemów jesteśmy w stanie rozwiązać. Bo jak się spojrzy na dzisiejszą Europę, to widać wyraźnie, że ludziom żyje się coraz lepiej. Nawet statystyki mówią, że długość i komfort życia zwiększają się. Nigdy też nie istniało aż tyle możliwości wyboru życiowej drogi. To, że żyjemy w takim komforcie, zawdzięczamy ludziom, którzy kiedyś zaangażowali się w utopijne projekty, takie jak demokracja. Ja nie jestem na przykład fanem rewolucji francuskiej, bo to była straszna makabra, ale to właśnie dzięki niej możemy się dziś odwoływać do podstawowych wartości i praw człowieka.

Coś więc jest jeszcze na tym świecie do zrobienia?

- Trzeba robić, co się da. Naszymi historiami nie chcieliśmy przekonywać do tego, żeby nic nie robić, tylko żeby znaleźć granicę działania, które przynosi jeszcze realne, choćby nawet drobne, efekty. I żeby skupić się na tym, co przynosi efekty możliwe do ociągnięcia. Nasz pesymizm nie dotyczy więc samych działań, ale ideologicznego podejścia do świata, z którego nic nie wynika, bo to jedynie mrzonki.

Cieszę się, że na koniec udało nam się wskrzesić trochę optymizmu. Bardzo dziękuję za rozmowę.

- Dziękuję.

Warszawa, 16 maja 2007 r.

GRZEGORZ LASZUK - ur. w 1967 r., wraz z Pawłem Stankiewiczem jest założycielem grupy artystycznej Komuna Otwock, realizującej przedstawienia teatralne, wystawy, akcje społeczne i artystyczne. Właściciel studia graficznego Książki + Strony. Specjalizuje się w szeroko rozumianej grafice użytkowej. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz Policealnego Studium Poligraficznego. Od 1995 roku stale współpracuje z Centrum Sztuki Współczesnejw Warszawie. Autor opracowania graficznego czasopisma "Magazyn Sztuki + Obieg". Projektuje wydawnictwa Teatru Rozmaitości. Współpracuje z Teatrem Wielkim w Warszawie (od 2001 r.), Narodową Galerią Sztuki "Zachęta", wydawnictwem Świat Literacki (od 1999 r.) oraz Centrum Organizacji Pozarządowych.

MARCIN MACKIEWICZ - ur. w 1984 r. Student wiedzy o teatrze UAM, animator kultury, prezes Poznańskiego Stowarzyszenia Inicjatyw Teatralnych, redaktor naczelny czasopisma "Próby. Nieregularnik Teatralnego", korespondent polskiego wortalu teatralnego e-teatr.pl. Publikował m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Didaskaliach", "Teatrze", "Notatniku Teatralnym", "EMC" i "Alarmie" (Węgry).

Na zdjęciu: "Przyszłość świata", Komuna Otwock 2005 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji