Artykuły

Podwójny margines

"Woyzeck" w reż. Karoliny Maciejaszek na Scenie Margines Teatru im. Jaracza w Olsztynie. Pisze Kamila Mścichowska w Teatrze.

Ciekawość i ciasnota. Te dwie kwestie zaprzątają umysły widzów stłoczonych przy wejściu na scenę olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza. Kiedy na chwile przed spektaklem drzwi się otwierają, słychać słowa: "Panie i Panowie, proszę zajmować miejsca. Atrakcje i emocje! Tu można oglądać stworzenie, jakim je Pan Bóg zrobił. Proszę, co może sztuka!". Tak wkraczamy w małomiasteczkowy świat "Woyzecka" Georga Buchnera widziany oczyma debiutantki - Karoliny Maciejaszek. W progu jesteśmy witani przez Wywoływacza - konferansjera w lśniącej marynarce, który z mikrofonem w dłoni rozpoczyna widowisko. W cyrkowym pochodzie oglądamy małpę, kanarka i astronomicznego konia, czyli grających w spektaklu aktorów, którzy za chwilę wcielą się w swoje ludzkie role.

Historia biednego fryzjera wojskowego i jego kobiety Marii jest oparta na fragmencie biografii "Johanna Christiana Woyzecka z Lipska, który 21 czerwca 1821 roku zamordował z zazdrości wdowę po chirurgu, niejaką Wbost". Dręczonego tajemniczymi snami Woyzecka skazano na karę śmierci, którą wykonano w 1824 roku. Cała sprawa mocno poruszyła Buchnera, przeświadczonego, że to bieda i trudne warunki życia spowodowały u Woyzecka zaburzenia psychiczne prowadzące do zbrodni. Odpowiednikiem tej tezy w dramacie stała się pseudoopozycja natura - kultura. Rzekomymi

posiadaczami moralności uczynił autor Kapitana i Doktora, a w roli "dzieci natury" obsadził Woyzecka, Marię i Tamburmajo-ra. Łatwo się jednak domyślić, że ani Kapitan z ciasnym światopoglądem, ani Doktor przeprowadzający na Woyzecku eksperyment z jednoskładnikową dietą grochową nie mają nic wspólnego z wygłaszanymi przez siebie frazesami. Są w najlepszym razie posiadaczami kapelusza, zegarka i monokla - przedmiotów przynależnych według Woyzecka cnotliwym ludziom.

Natomiast główny bohater to poddany losowi, uczciwy człowiek, który wszelkimi sposobami stara się utrzymać swoją kobietę - miejscową piękność Marię - i malutkie dziecko. Istnienie dwojga ludzi, którzy darzą go miłością i szacunkiem, mimo niskiego statusu społecznego, jest jego sacrum, daje mu siłę do działania. Kiedy za cenę błyszczących kolczyków Maria zdradzi go z Tamburmajorem, nic będzie wiedział, jak dalej żyć. Poniżony i zrozpaczony zamorduje ukochaną, "wybielając" ją w ten sposób z czerni grzechu.

Młoda reżyserka pozostała wierna tekstowi Büchnera. Dokonała co prawda skrótów i zawęziła grono występujących postaci, ale wyszło to spektaklowi na dobre. Istotne kwestie wypowiadane przez pozostałe postaci zostały zgrabnie "wklejone" w dialogi głównych bohaterów, a zmiana kolejności scen w niczym nie zmieniła sensu dramatu.

Intymna przestrzeń, muzyka "wnikająca" w akcję i wiarygodne aktorstwo głównych postaci - to środki, dzięki którym idea Büchnera pozostała czytelna. Okazuje się, że nie trzeba na siłę uwspółcześniać dziewiętnastowiecznego tekstu, a para bohaterów wypunktowana światłem przekonuje widzów bardziej niż świat seksualnych aluzji, popkulturowych odniesień i dyskotekowych świateł obecnych w inscenizacji Mai Kleczewskiej (z 2005 roku).

W spektaklu Maciejaszek pojawia się dawno zapomniana przestrzeń dla wyobraźni widza: scenografia stworzona przez Annę Chadaj to kilka symboli tworzących prosty przekaz. Na ścianie tapeta z łąką i jeziorem, w rogu namiastka zakładu fryzjerskiego, a ponad głowami bohaterów podświetlony obrazek Matki Boskiej - bo przecież Maria w akcie skruchy sięgnie po Biblię, pokrzepiając się historią "niewiasty, którą zastano na cudzołóstwie". Taki układ scenografii powoduje całkowite skupienie się widowni na aktorach. Niełatwo stworzyć fikcyjny świat pół metra przed twarzą odbiorcy, łatwo natomiast zauważyć fałsz i pomyłkę.

W tej sytuacji najlepiej odnajdują się Grzegorz Gromek (Woyzeck), Grzegorz Sowa (Andrzej) i Noemi Rogalewska (Maria). Gromek wygrywa dzięki temu, że Woyzeck pozostaje zwyczajnym, skromnym człowiekiem. Aktor nie gra obłąkanego wizjonera i dlatego prosto wypowiedziane słowa o ludzkiej głowie toczącej się po trawie robią na widzach wrażenie. Woyzeck pozostaje sam ze swoimi "głosami" i lękami, bo pozostali albo nie chcą słuchać domorosłego filozofa, albo nie są w stanie zrozumieć, co ma na myśli. Wyraźnie widać, że ukojeniem jest dla niego towarzystwo Marii; w jej ramionach odzyskuje spokój i "wraca na ziemię".

Wysoka i szczupła Noemi Rogalewska odpowiada współczesnemu ideałowi urody, bo Buch-nerowski model hożej dziewoi z warkoczami odszedł dawno do lamusa. Pozostała w niej jednak hardość i zdolność do "wodzenia na pokuszenie", którą prezentuje, tańcząc do zmysłowej piosenki meksykańskiego zespołu Los Panchos. Podobnie Tamburmajor. - Nie ma już "brody jak u lwa", pióropusza i białych rękawic. Ma za to wypracowaną w siłowni muskulaturę i charakter przywódcy wojskowej "fali". Wypowiada słowa dobitnie i lekceważąco, brak mu uczuć czy rozterek. Kierując się mottem: "Wóda to jest moje życie! / Daje kuraż, burzy krew!", marzy o założeniu hodowli tamburmajorów. I jesteśmy pewni, że dopnie swego. Ten bohater to naładowania testosteronem bomba zegarowa, która musi wybuchnąć. Aktor (Piotr Lizak) balansuje na granicy ryzyka, bo człowiek o jednej twarzy staje się w końcu przewidywalny i mało ciekawy.

W olsztyńskim spektaklu Woyzeck jest jednocześnie w centrum i na obrzeżach świata przedstawionego, ponieważ brak mu równorzędnego partnera. Jego oponentem nie może być ani człowiek-wulkan - Tamburmajor, ani melancholijny Kapitan, który w głowie ma tylko zbiór sentencji na każdą okazję. Grającemu tę postać Marianowi Czarkowskiemu nie udało się stworzyć pełnej, wiarygodnej kreacji. Zdaje się, że po prostu cytuje tekst Buchnera z większym lub mniejszym zaangażowaniem. Nie sposób uwierzyć, że przez jego docinki i podłe traktowanie w Woyzecku wzmaga się bunt czy rozpacz. Podobne "aktorstwo bez właściwości" prezentuje Cezary Ilczyna w roli Doktora. Być może chciał on przedstawić postać przenikliwego lekarza-sadysty, ale nie znalazł ku temu odpowiednich środków. Chwyty polegające na rytmicznym wypowiadaniu tekstu podniesionym głosem oraz rzucaniu kwestii "na stronie" są chybione. Podobnie jak Kapitan, Doktor nie jest partnerem do rozmowy z Woyzeckiem, bo traktuje go jak przedmiot eksperymentu, który filozofuje bez sensu i bez potrzeby.

Jedynie Idiota-Andrzej słucha dziwacznych wynurzeń w skupieniu, choć niewiele z tego wszystkiego pojmuje. Młody aktor, Grzegorz Sowa, stworzył z drugoplanowej postaci pierwszorzędną kreację. Jego bohater jest oryginałem, począwszy od stroju typu miszmasz. Andrzej jest ubrany w żółtą czapkę, przykrótką kurtkę, dyndające z rękawów jednopalczaste rękawiczki (przechowalnia skarbów), mocno znoszone polarowe dresy i klapki japonki. Ma wyraz twarzy dziecka zdumionego tym, że żyje, oraz cały zestaw mimicznych tików. Sowa jest obecny niemal przez cały spektakl, siedzi pod ścianą i wykonuje szereg nerwowych ruchów. Kiedy wkracza na scenę, widzimy, że jego aparat nadawczo-odbiorczy działa organicznie, instynktownie. Przerażony wizjami Woyzecka kuli się i zaszeptuje "złe", wypowiadając coraz szybciej słowa popularnego wierszyka. Zresztą dziecięce rymowanki staną się jego domeną w tym spektaklu. Makabrycznej "Bajki o sroczce, co kaszkę warzyła..." nie da się zapomnieć, podobnie jak całej finałowej sekwencji, która jest największym wyzwaniem inscenizacyjnym.

Reżyserka stworzyła spójną wizję, licząc się z możliwościami sceny i odrzucając tandetę teatralnego morderstwa. Woyzeck przytula Marię, przytula ją bardzo mocno. Po chwili zrywa z jej szyi cienki sznur czerwonych korali, które rozsypują się po podłodze. Maria "już nie zmarznie od porannej rosy...". Tamburmajor obrysowuje kredą ciało denatki, Andrzej opowiada bajkę, w której "krew się lała, krew się lała", a na scenę po raz ostatni wkracza Woyzeck. Z jego twarzy i gestów łatwo wyczytać obłęd. Po kilku zdaniach przykłada brzytwę do szyi i... "zaczynamy widowisko!".

Choć dzisiejsza rzeczywistość jest bardziej brutalna - ze zdrady można zrobić medialny show, a "stylista fryzur" urasta do rangi znawcy ludzkiej osobowości - dramat Buchnera ciągle nas dotyczy, bo Woyzeck pozostał ten sam. Te same pytania i brak odpowiedzi.

"Czy nie ponosi winę za tak, czy tak za nie?" Fryderyk Jan Franciszek Woyzeck swoją ciekawość przypłacił szaleństwem. Nie znalazł klucza do świata, znalazł jedno wyjście. "Ale on za dużo myślał, a to zżera człowieka..."

***

Kamila Mścichowska - studentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji