Artykuły

Strike! albo strajk...

"Tragedia - Medea" w chor. i reż. Rafała Dziemidoka w Polskim Teatrze Tańca w Poznaniu. Pisze Patryk Czaplicki w Teatrze.

"Tragedia - Medea" zbudowana jest na dysonansach. Scenograficznie: bryla czerwonego fotela, w którym spoczywa Medea, kontrastuje z ustawionym na środku sceny białym parawanem, za którym znikają tancerze. Muzycznie: ostre kompozycje Iannisa Xenakisa zderzają się z melodyjnymi "numerami" jazzowymi spod znaku Gershwina. Tanecznie: quasi-mimetyczne, teatralne gesty i zachowania przeplatają się z czystą, wysmakowaną choreografią. Kompozycyjnie: przejścia między poszczególnymi scenami są otwarte - po skończonej sekwencji tancerze wychodzą z roli i prywatnie przechodzą za parawan, ustępując miejsca kolegom. Rytmicznie: spokojne sceny "chodzone" ustawione są obok żywiołowych eskapad tanecznych. W ramach tej prostej, konsekwentnie prowadzonej dialektyki najbardziej zapada w pamięć rola Medei.

Pamiętają Państwo Holly Golightly ze "Śniadania u Tiffany'ego" Blake'a Edwardsa? A Beatrix Kiddo vel Czarną Mambę z filmu "Kill Bill" Quentina Tarantina?. Powabną pragmatyczkę w wykonaniu Audrey Hepburn i twardą morderczynię, którą zagrała Uma Thurman. Wydaje się, że gdzieś na styku tych dwóch postaci Iwona Pasińska kreuje swoją Medeę - jest to bowiem cyniczna i mściwa playgirl.

Na początku spektaklu Medea przechodzi przyspieszoną lekcję miłości, po której zupełnie (i całkiem dosłownie) nie może się pozbierać. Siedząc w fotelu, ogląda filmik miłosno-erotyczny z Jazonem (Andrzej Adamczak) i Kreuzą {Agata Ambrozińska-Rachuta) w rolach głównych. Zaraz po seansie podejmuje nieudane próby postawienia się do pionu. Raz osuwa się bezwiednie na mebel, raz łamie się wpół jak niedbale poruszana marionetka. Zbierając siły, kuli się w sobie, pręży i wygina, ale jej ciało długo pozostaje bezwładne. Gdy wreszcie udaje się przywołać je do porządku, staje przed nami krucha, rozczochrana dziewczyna ubrana w kusy, satynowy szlafroczek, która jakby dla dodania sobie animuszu pomalowała usta na krwistoczerwony kolor. Sił będzie jej jeszcze przez chwilę brakowało, ale tupetu - wręcz przeciwnie. W jednej z kolejnych scen Medea odrzuca przeprosiny Jazona, gdy ten uderza do niej z wiązanką trzech goździków. W jeszcze innej częstuje go wyciągniętym z dekoltu papierosem, a potem - w kłębach dymu - odbywa z niewiernym spacer wzdłuż rampy, przy dobiegającym z głośnika "Let's call the whole thing off" w wykonaniu Billie Holiday. Medea demonstruje teraz swoją obojętność, by za chwilę złapać skruszonego męża w pułapkę happy endu i pozbyć się go - szybko i z zaskoczenia.

Kreuza odtańczyła właśnie dramatyczne solo i pada martwa na podłogę; wydaje się, że skłóceni małżonkowie znowu będą razem. Jazon zaczyna kopiować ruchy Medei, próbując dotrzymać jej kroku w dynamicznym tańcu zwycięstwa, a ona pozwala mu na to - do czasu. Gdy wiarołomny mąż całkowicie zatraca się w popisie choreograficznym, Medea wycofuje się, wyciąga zza parawanu kij bejsbolowy i jednym sprawnym ciosem nokautuje delikwenta. Pozycja, przyłożenie, strike! Jakby tego było mało, rzuca się z rozdzierającym krzykiem (i tym razem znacznie mniejszym kijkiem) na ogromne fotosy swoich dzieci wyświetlone na tylnej ścianie sceny. Po chwili rusza z pałką na publiczność. Nie, nikogo nie próbuje już znokautować. Z gracją opuszcza plac boju i znika za kotarą z boku sceny.

"To nie jest historia barbarzyńskiej księżniczki sięgającej łatwo po nóż, raczej metafora niszczycielskiego potencjału drzemiącego w każdym człowieku" - zapowiedział Rafał Dziemidok przed premierą "Tragedii - Medea". Niepotrzebnie zabrał głos, bo w świetle tych słów uwidacznia się cała płycizna jego konceptu. No chyba że kij bejsbolowy naprawdę nieźle sprawdza się jako element "metafory niszczycielskiego potencjału drzemiącego w każdym człowieku", a ja znam się na ludziach i teatrze tak jak na bejsbolu, czyli wcale. Sytuacja nie jest jednak patowa. Z pełnym przekonaniem radzę zignorować przedpremierową deklarację Rafała Dziemidoka. Za sprawą rewelacyjnego warsztatu i magnetyzującej osobowości Iwony Pasińskiej, a także czystej konstrukcji samego spektaklu "Tragedię - Medea" ogląda się bowiem z pewnym zainteresowaniem.

Bo do czegóż daje się sprowadzić "Tragedia - Medea", jeśli puścić mimo uszu niefortunne wyznanie Rafała Dziemidoka? Węzłowe punkty antycznej opowieści (zdrada, odrzucenie, morderstwo) wykorzystano jako pretekst dla skonstruowania anegdoty. Z mitu zdjęto odium tragiczności i przedstawiono prostą historię o miłości, dumie i zabijaniu. Nie ma tu żadnej gry z archetypem, żadnej dekonstrukcyjnej roszady z wykorzystaniem różnych odczytań Eurypidesowego dramatu, żadnego postfreudowskiego wikłania się w psychologię. Takie naskórkowe potraktowanie mitu i nabrzmiałej od sensów tradycji nie wnosi nic istotnego ani w nasze postrzeganie schedy po antyku, ani w nasze interpretacje współczesności. Ale dzięki niemu można obolałą historię obrócić w infantylny żart... I tak właśnie sugeruję czytać najnowszą premierę Polskiego Teatru Tańca. Jako niezły dowcip. Jako niezamierzony, ale całkiem zgrabnie przeprowadzony strajk przeciwko wielkiej narracji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji