Artykuły

Krytycy modlą się do lustra

Z góry obstawiać można, jak rozłożą się recenzenckie sympatie i antypatie. A to z kolei przenosi się na sztuczne podziały środowiska i zanikające na szczęście, ale niedawno jeszcze bardzo żywe przekonanie, że oto wszyscy jesteśmy na wojnie. Młodzi artyści walczą ze starymi, starzy próbują zagrodzić im drogę na scenę. Pierwszych wspiera obóz krytyków postępowców, za drugimi murem stoją recenzenci konserwatyści - Jacek Wakar włącza się do dyskusji o polskiej krytyce teatralnej podjętej przez Dziennik.

Bywało tak: maj, toruński Kontakt, przedstawienie po przedstawieniu, potem foyer Teatru Horzycy, wódka za wódką, dyskusje przy wspólnych stolikach, czasem na schodach. Krytycy z krytykami, artyści z krytykami, młodzi i nieco starsi. Potem powroty do hoteli, kiedy już wstawał dzień.

To nie jest zapis z pamiętnika roznamiętnionego miłością do teatru młodego recenzenta, ale wspomnienie nie tak odległej przeszłości. Czasu, gdy teatr nas rzeczywiście interesował i chciało nam się z pasją ze sobą rozmawiać. Dzisiaj, mam pewność, pomimo wszystkich tekstów, które codziennie ukazują się w polskiej prasie, że krytyka milczy albo odprawia litanie do lustra, każdy okopuje się na własnych pozycjach. To z kolei prowadzi nieuchronnie do zaniku publicznego dyskursu o teatrze. Na razie jeszcze do tego nie doszło, ale niewątpliwie mamy już do czynienia z owego dyskursu zbanalizowaniem. Recenzje czy krytyczne eseje śledzi się bowiem z coraz większym znudzeniem. Ktoś, kto w miarę uważnie śledzi polskie życie teatralne, poznał już mapę scenicznych upodobań poszczególnych krytyków. Ich sądy stają się boleśnie przewidywalne, czasem wręcz żenująco łatwe do odgadnięcia, zanim jeszcze dojdzie do premiery.

I nie idzie tu, rzecz jasna, o wierność własnym zasadom i osobnemu postrzeganiu sztuki, ale o świadome lub mimowolne zakłamywanie rzeczywistości. Z własnego doświadczenia wiem, że najtrudniej jest pisać źle o ludziach, których się ceni, a w dodatku prywatnie zwyczajnie lubi. Jednak ostatnie lata przyniosły jasny podział na tych, którzy postanowili relacjonować życie teatralne i oceniać kolejne inscenizacje, oraz na tych, którzy stawiają sobie wyższe cele. Ci ostatni postanowili za wszelką cenę pomóc ulubionym artystom, promując ich czasem kompletnie wbrew logice. Takie działanie ma dla obu stron opłakane skutki. Krytyce odbiera wiarygodność, bo przecież wszyscy jesteśmy weryfikowani przez widzów. Jeśli zobaczą oni kompletnego gniotą wychwalanego wcześniej pod niebiosa przez określonego recenzenta, na początku bardzo się zdziwią. Ale jeśli taka sama sytuacja powtórzy się po raz drugi i trzeci, zaczną kojarzyć fakty. Dojdą do wniosku, że są tacy, co z zachwytem przyjmą każde, nawet najbardziej nieudane dzieło swego faworyta. Dlatego też nie warto liczyć się z ich opiniami. Służalcza krytyka jeszcze więcej szkody przynosi samym artystom. Przykłady można mnożyć. Był kiedyś Ingmar Villqist, całkiem niedawno Jan Klata. Pierwszego uznano za odnowiciela polskiej dramaturgii, teatry jak szalone, jeden po drugim, sięgały po jego teksty. Potem coś się w recepcji Villqista nagle zepsuło, zaczęto wreszcie dostrzegać od początku oczywiste mielizny tej literatury, aż wreszcie na kolejne sezony doszczętnie ją skreślono. Tymczasem wystarczyło postawić autorowi kilka konkretnych pytań i w następnych pisanych przez niego sztukach żądać na nie odpowiedzi. W ten sposób łatwiej i uczciwiej byłoby ocenić ich prawdziwą wartość.

Klata zaś z irokezem na głowie i w wojskowym ciężkim płaszczu stał się dla części krytyki produktem medialnym na wagę złota. Idealnie łączył w sobie skłonność do kontrolowanego, w sumie dość bezpiecznego buntu z opowieściami o własnej wierze i społecznych przekonaniach. Okazał się zatem idealnym przedstawicielem nowego projektowanego przez sporą grupę recenzentów teatru, wywiedzionego wprost z polskich ulic, placyków i targowisk. Teatru, który próbuje zaledwie udokumentować rzeczywistość, ale nie starcza mu siły i inwencji na jakiekolwiek jej artystyczne przetworzenie. Klata ze swymi mocno brzmiącymi poglądami i efektownymi gestami stał się owego nurtu niemal oficjalną maskotką. Zagłaskiwano go na śmierć, za dobrą monetę biorąc nawet najpłytsze, najbardziej niedorzeczne pomysły. Na efekty nie trzeba było czekać. Reżyser najwyraźniej uwierzył, że jest wielki. Wypuszczał coraz większe kurioza (nie oceniam dwóch ostatnich spektakli Klaty, "Transferu" i "Orestei", bo ich jeszcze nie widziałem), a jego duma puchła i puchła. Czując wiatr w żaglach oraz poparcie części środowiska, zaczął z uporem godnym lepszej sprawy obrażać adwersarzy. Nie wyszło mu to jednak na dobre, bo bezkrytycznie zakochani w nim krytycy tymczasem znaleźli sobie kolejnych idoli, Klatę pozostawiając na pożarcie "wujom".

Reżyser "...córki Fizdejki" [na zdjęciu] jest nowych czasów i nowych praktyk krytyki najlepszym odzwierciedleniem, choć w miejsce jego nazwiska można wstawić przynajmniej kilka innych. Zresztą nie o konkretnych ludzi tu idzie, ale o zwykłą nierzetelność i brak wiarygodności piszących. Moja przyjaźń zjedna z najzdolniejszych młodych polskich reżyserek zaczęła się od tego, że bezlitośnie zjechałem kiedyś jej przedstawienie. Nie obraziła się, nie zwyzywała od "wujów", co niczego nie rozumieją, tylko poprosiła o spotkanie. Tak rozmawiamy od tej pory po kolejnych jej premierach. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy przecież we własną nieomylność. Artystyczną pozycję buduje się także na błędach, a te powinny być zauważane nawet przez najbardziej życzliwych krytyków.

Na razie jest, jak jest. Z góry obstawiać można, jak rozłożą się recenzenc-kie sympatie i antypatie. A to z kolei przenosi się na sztuczne podziały środowiska i zanikające na szczęście, ale niedawno jeszcze bardzo żywe przekonanie, że oto wszyscy jesteśmy na wojnie. Młodzi artyści walczą ze starymi, starzy próbują zagrodzić im drogę na scenę. Pierwszych wspiera obóz krytyków postępowców, za drugimi murem stoją recenzenci konserwatyści.

W ten utrwalany z uporem podział chętnie wierzyli i artyści. Na festiwalu Dialog we Wrocławiu w 2005 roku spotkałem jednego z czołowych aktorów teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Kiedy pisałem źle o jego inscenizacjach, widząc mnie, odwracał się plecami. Gdy dałem wyraz swemu zachwytowi "Krumem", przyznał, że nie posiadał się ze zdumienia. Ja tak "nie lubię" Warlikowskiego i jego kompanii, a mimo to napisałem to, co napisałem.

Nie mam chorej ambicji prowadzenia polityki kulturalnej, poklepywania po ramieniu swoich, atakowania cudzych pupilów. Na własny użytek mawiam, że krytyk stoi w połowie drogi między artystą a widzem. Publiczności pomaga zrozumieć świat teatru, teatr ocenia i umieszczając go w szerszym spektrum spraw, uświadamia mu, jakie są wobec niego oczekiwania. Dlatego mierzi mnie to, co dziś nagminne. Piszący za własne ograniczenia, brak kompetencji obwiniają artystów. Nie zrozumiałem, ale nie ja, a reżyser jest winny. Najlepszym przykładem jest Jerzy Grzegorzewski, który w prasie codziennej nigdy nie miał dobrych recenzji. Nie robił bowiem teatru na jej miarę.

Polska krytyka ma też kłopoty z pamięcią. W pogoni za szemranymi aktualiami i pasującymi do własnego światopoglądu kwestiami nie zauważa, że teatr nie zaczął się przedwczoraj. Przedstawień nie należy zestawiać tylko i wyłącznie z gazetowymi newsami sprzed kilkudziesięciu godzin, ale przynajmniej próbować sięgać głębiej i dalej. Wtedy można odkryć i przybliżyć publiczności powodujące teatrem mechanizmy, pozwolić jej zrozumieć ścieżki inspiracji poszczególnych artystów.

Próbuję wierzyć, że pisanie i mówienie o teatrze może być, jak mnie uczył wielki krytyk Andrzej Wanat, formą opowieści o świecie, rodzajem sporu o historię i współczesność. Mam świadomość, że w swoim myśleniu jestem coraz bardziej samotny. Nie wiem, czy tym, co robię, mogę zmienić teatr. Nie ciągnie mnie jednak na drugą stronę barykady. Tym bardziej nie chcę siedzieć na niej okrakiem, jak szef wrocławskiego Teatru Polskiego, który jest jednocześnie redaktorem naczelnym "Notatnika Teatralnego". To bardzo niewygodna pozycja. Nie mam zamiaru organizować festiwali. To nie jest rola dla krytyka. Jego zadaniem jest próba porządkowania teatralnej rzeczywistości wedle swej wiedzy i z najlepszą wolą. Ostatnio jakoś kiepsko nam to wychodzi.

Brakuje krytyków na miarę Jana Kotta, Konstantego Puzyny, Andrzeja Wanata. Nie ma nikogo, kto połączyłby zwaśnione strony, co z kolei pomogłoby wypracować jeden kod rozmowy. Dlatego biorąc udział w dyskusji "Dziennika", wiem, że ma ona sens. Potrzebny jest bowiem powrót do stanu zerowego. Zdefiniowanie podstawowych spraw i określenie pozycji, które zajmujemy. Wtedy przynajmniej wszystko będzie jasne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji