Intruz nadal rzuca wyzwanie
Od prapremiery tej sztuki na macierzystej scenie ówczesnego aktora Teatru im. Słowackiego upłynęło osiem lat. Czas pozbawił "Romancę" Jacka Chmielnika siły artystycznej prowokacji. Wtedy wydawało się, że powstaje właśnie nowa jakość sztuki, z którą eksperymentują zawzięcie bohaterowie dramatu. Dziś większość nobliwych teatrów ma już za sobą doświadczenia w zacieraniu podziału na scenę i widownię, a zabawy stylami i konwencjami weszły na stałe do kanonu teatralnych chwytów.
Bielskie przedstawienie rozpoczyna się i kończy na proscenium w tonie uroczystej powagi. Z ciemności wyłaniają się wysmukłe sylwetki cyprysów wydobyte reflektorami z ciemnozielonych draperii. W romantycznej pozie, oświetlony mocnym punktowcem, zapatrzony w dal młodzieniec toczy rozmowę z Bogiem. W głębi sceny majaczy biały półkolisty kształt: marmurowa ławeczka z figurą anioła pośrodku. W tym półokręgu koncentrują się sceniczne sytuacje. Teatralność materii spektaklu podkreślają dialogi pełne śladów Mrożka, Gombrowicza, Szekspira i Calderona. Oszczędny i efektowny wystrój sceny, parodiujący z lekka scenerię obrazów Grottgera, wprowadza widza w świat gwałtownych uczuć i zdecydowanych postaw. Aktorzy tak cyzelują pozy, spojrzenia i gesty ni to renesansowych, ni to romantycznych kochanków, że chwilami wydaje się, że to dalszy ciąg wystawianej niedawno w bielskim teatrze Schillerowskiej "Intrygi i miłości". Piękne, stylizowane kostiumy kontrastują z rzeczywistością pozasceniczną, brutalnie wdzierającą się w świat fikcji. Pierwszy śmieszek rozlega się wśród widzów w momencie, gdy Bianka (Grażyna ) w gwałtownym obrocie ku widowni zrzuca płaszcz i odsłania pełne, opięte białą, atłasową suknią piersi. Po usunięciu intruza zjednoczonymi siłami sceny i widowni, co, jak okazuje się niebawem, jest niespodzianką autora, na scenie wszystko zaczyna się walić. Postacie zachowują się nieadekwatnie do wygłaszanych kwestii, gubią wątek, podpowiadają sobie nawzajem, grzmoty rozlegają się w złym momencie, magnetofon odtwarza muzykę w odwrotnym kierunku. Akcja się rwie, obnażając kruchość iluzji, co widownia w lot łapie. Słusznie uczynił reżyser, że nie przeciągał tej gry w nabieranie widowni, koncentrując się na penetracji różnych wariantów rzeczywistości. Jerzy {#os#2346}Dziedzic i Grażyna Bułkowa bardzo dobrze wywiązują się z niełatwych zadań kilkakrotnej zmiany konwencji gry, zachowują umiar w stosowaniu komicznych chwytów, bawiąc wyrazistością mimiki. Romantyczność ulatnia się całkowicie, gdy brak sztampowych rekwizytów - listu i sztyletu - ośmiesza intencje romantycznych kochanków. Plastyką ciała i gestu zwraca uwagę Jarosław Karpuk. Dyskretnie i elegancko dyskontuje poczynania swego bohatera, niezależnie, czy wciela się w prostaka czy amanta stawiającego wszystko na jedną kartę dla zdobycia ukochanej. Błyskotliwym dialogiem z dobrze wytrzymanymi pauzami skrzy się moment zamiany ról dokonywanej przez obu panów na oczach widzów. Współczesność zasadza się na odgrywaniu społecznych ról, powtarza za autorem "Romancy" Stanisław Nosowicz. Niełatwo w życiu stworzyć nową jakość, autentycznie określającą wrażliwość człowieka, skoro brakuje w nim hierarchii wartości. W sztuce trudno bez śmieszności podsuwać modele przeżywania i kanony zachowań. W Bielsku z teatralnej zabawy rodzi się taka próba. Z ciemności raz jeszcze rozlega się wyzwanie rzucone Bogu, raz jeszcze poważnie i z wykorzystaniem wszelkich możliwych arkanów swego warsztatu aktorzy odgrywają historię miłości i nadziei, zdrady i cierpienia. Prawda artystyczna nie poddaje się szyderstwu. Opuszczona na finał stuletnia, malowana kurtyna jest mocną puentą rozważań o ludzkiej naturze i sensie istnienia sztuki teatru.