Artykuły

Krymskie zmartwychwstanie?

"Miłość na Krymie" w reż. Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Natalia Jakubowa w Teatrze.

Kto zechce poważnie traktować "Miłość na Krymie" Sławomira Mrożka, ten będzie przypominać człowieka, który z pozycji "kultury wysokiej" poucza lud niczego z tej kultury nie pojmujący. Rosjanie mają swoich Czukczów, Polacy mają Rosjan - chociaż kiedy Rosjanie opowiadają anegdoty o Czukczach, pamiętają chyba, ze w gruncie rzeczy opowiadają o sobie samych. Po prostu dlatego, że żywego Czukczę mało kto widział. Ale to mimo wszystko miło, że są jacyś wyimaginowani "Czukcze" jeszcze głupsi od nas.

Wróćmy jednak do Mitteleuropy: dzisiaj jest źle nie tylko intelektualistom, ale i zwykłym ludziom. I to źle raczej niezasłużenie. Sztuka nie jest wobec tych problemów obojętna, artyści rwą na sobie szaty. Ale nie śmieją się z tego. Bo śmiać się byłoby nie tylko amoralnie, ale i niebezpiecznie. Można dla odprężenia zaproponować kpiny z tych, którym jest relatywnie gorzej. Sąsiadowi krowa zdechła - drobiazg, ale zawsze miło.

Tekst Sławomira Mrożka ledwie odrywa się od ziemi, by po chwili spadać do poziomu mieszczańskich wyobrażeń, w których lata i dekady, kaci i ofiary, geniusze i ich epigoni zlewają się w jednorodną magmę. W których jakąś namacalną konkretność mają tylko "króliczki", chuć i przyjeżdżające z zagranicy kurwy. Nawiasem mówiąc, dla wiadomości Mrożka: rosyjska gospodarka poprawiła się na tyle, ze gazety aż pstrzą się od anonsów drogich prostytutek. Czyli co - trzeba będzie dramat poprawiać?

Bardziej niż krytykowanie beznadziejnie głupiej pod każdym względem sztuki Mrożka interesuje mnie pytanie: co takiego zobaczył w niej Jerzy Jarocki? Czego w niej szuka, nawet jeśli szuka na próżno?

Gdzieś już widziałam ten błysk szaleństwa w oku powracającego z niebytu. Z niebytu w inny niebyt? Tak, Hamlet, który uchodzi za martwego szaleńca, śledzi, przyczaiwszy się na cmentarzu, jak przybywają tam inni żywi (i nie żywi) umarli. Jan Frycz, cmentarz, procesja pogrzebowa. "Grzebanie", Jan Frycz jako Witkacy - duch pisarza, który znalazł się na cmentarzu w Zakopanem, kiedy żywi umarli chowali do grobu trumnę z niby jego ciałem.

W pierwszej części tamtego przedstawienia Jarocki, niczym skalpelem, obnażył natarczywe wątki odrodzenia, przemienienia, kolejnego urodzenia - przenikające nie tylko twórczość Witkacego, ale i jego życie. W części drugiej zderzył je z frazeologią duchowego odrodzenia, tak dwuznacznie obecną w całej drugiej połowie lat osiemdziesiątych i pewnie także w początkach lat dziewięćdziesiątych w Rosji i w całej Europie Wschodniej. Tak, Witkacy sądził oczywiście żywych umarłych, którzy mu urządzili groteskowe zmartwychwstanie. Ale czy nie był z nimi spokrewniony poprzez całe swoje histeryczne pragnienie Nowego Życia pisanego wielką literą?

W Rosji epoki po pieriestrojce szczególną popularność zdobyło powiedzonko: "Za szto barolis', na to i naparolis'" ("Czegośmy chcieli, tośmy i dostali"), a także genialne zdanie przypisywane Czernomyrdinowi: "Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze". W Rosji czasów przed pieriestrojką często opowiadano anegdoty w rodzaju: "Uczonym udało się wskrzesić Lenina. Następnego dnia Lenin zniknął, a w jego mieszkaniu znaleziono kartkę: Schodzę do podziemia. Trzeba zaczynać od początku". Ludzie wierzyli wtedy, że system był naprawialny. Byłoby oczywiście grubą przesadą powiedzieć, ze ciało "wodza" znajdujące się w monumentalnym grobowcu naprawdę rozpalało wyobraźnię masową, ale symbolizm "oczekiwania na zmartwychwstanie" w idei Mauzoleum pewnie się mimo wszystko mieścił w głowach i sugerował myślenie w takich kategoriach.

A Nikołaj Fiodorow - którego ideę uczynienia cmentarzy centrum życia publicznego Mrozek płasko wyśmiewa w akcie trzecim - był jednym z niewielu nieortodoksyjnych filozofów początku ubiegłego wieku dostępnych w czasach radzieckich. W tych samych późnych latach osiemdziesiątych na wydziale teatrologicznym wykładowcy chętnie rekomendowali jego teksty. I dlatego, ze to znakomity filozof, chociaż z teatrem nie miał żadnego związku, i dlatego, że oprócz mego i Bachtina nie było właściwie czego czytać. Nikołaj Fiodorow upierał się przy idei nie metaforycznego, ale realnego, cielesnego zmartwychwstania i zalecał czekać na nie, nie zrywając kontaktów ze zmarłymi przodkami. Czyli przenosząc centrum życia publicznego na cmentarz, troszczył się nic o zwrócenie żywych ku przeszłości, nie o umartwianie żywych, a odwrotnie - o wspólnotę jednych i drugich we zwracaniu się ku przyszłości, w tworzeniu przyszłości.

Idea odrodzenia była więc w końcu lat osiemdziesiątych powszechna, poczynając od swojej wysokiej postaci - do postaci ironicznej, a nawet anegdotycznej. Ta idea stała się pożywką dla szarlatanów, ale rozpalała także naiwnych marzycieli. I jeśli dzisiaj są w naszej kulturze jakieś naprawdę prawdziwe i żywe wartości, to dlatego, że wracamy do zerwanych wątków, że lepiej rozumiemy, kim byli nasi przodkowie. Nie tylko ci, którzy żyli w "Rosji, którą utraciliśmy", ale także ci, którzy żyli w Rosji totalitarnej, której do dzisiaj jeszcze nie potrafimy się do końca wyzbyć.

A obok - oczywiście potworny rewanżyzm, manipulowanie pojęciem tak zwanej "tradycji narodowej", odradzanie się totalitaryzmu pod hasłem "nie wszystko w naszej historii było takie złe". Problem jest niewątpliwie szerszy: na ile w ogóle frazeologia odrodzenia jest płodna dla postępu? W którym momencie idea zmartwychwstania zaczyna przechodzić w swoje przeciwieństwo, przemienia się w śmierć?

Chciałabym się dowiedzieć, czy i - ewentualnie - na ile te kwestie odnoszą się do natrętnej polskiej myśli o metempsychozie. W "Miłości na Krymie" Jarocki

nadaremnie będzie szukać odpowiedniego materiału. Anachroniczna, natrętnie skupiona na postaci artysty (poety Zachedryńskiego), tautologiczna wyobraźnia Mrożka snuje wywód nie na temat "odrodzenia dusz", ale na temat "odrodzenia stereotypów kultury". Ze sztuki Mrożka wynika, że właśnie jakiś nieznany artysta stworzył Lenina, a później stał się jego niewolnikiem. Może będzie także jego wskrzesicielem? Nie wątpię, że są. artyści, którzy coś takiego właśnie sobie roją. Łatwiej byłoby wyobrazić sobie "Miłość na Krymie" jako bredzenie jednego, konkretnego artysty o dalekiej przeszłości, o niezbyt dalekiej przeszłości i, zamiast o przyszłości, o całkiem niedalekiej przeszłości. Jednak w chwili, gdy widzimy, że to tylko nieodpowiedzialne i samolubne strojenie się w kostiumy z różnych epok, wszystko to staje się strasznie nieciekawe.

Natalia Jakubowa - krytyk teatralny i historyk teatru; pracuje w Zakładzie Sztuki Krajów Europy Środkowej i Wschodniej Instytutu Wiedzy o Sztuce w Moskwie, stale współpracuje z moskiewskim pismem "Teatr" oraz z wieloma czasopismami w Rosji, Polsce i na Węgrzech.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji