Artykuły

Nie można wyłączyć wszystkich zmysłów

Dwa koncerty w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich zakończyły smutny sezon Opery Narodowej. Co jednak z tego, że przez dwa dni mogliśmy rozkoszować się obcowaniem z muzyką i artystyczną kreacją na najwyższym poziomie, gdy na co dzień produkcje Teatru Wielkiego nie sięgają nawet przyzwoitej przeciętności? - pisze Katarzyna K. Gardzina w Życiu Warszawy.

Dwa koncerty w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich zakończyły smutny sezon Opery Narodowej.

Wiedeńczycy robili największe wrażenie, mierząc się z dziełami o tematyce hiszpańskiej. "Rapsodia hiszpańska" Ravela, a zwłaszcza suita z baletu "Trójgraniasty kapelusz" Manuela de Falli dostarczyły przebogatych wrażeń, pokazały dyscyplinę i jednoczesną wolność artystyczną wiedeńczyków. Natomiast sprawdzianem klasy dla orkiestry i dyrygenta była "Symfonia Haffnerowska" Mozarta. Tu maestro Muti pokazał, jak istotna jest własna interpretacja, która nie musi być odkrywczą, by być zauważalną i wciągającą.

Co jednak z tego, że przez dwa dni mogliśmy rozkoszować się obcowaniem z muzyką i artystyczną kreacją na najwyższym poziomie, gdy na co dzień produkcje Teatru Wielkiego nie sięgają nawet przyzwoitej przeciętności? Gdy wrócimy myślą do minionych miesięcy w Operze Narodowej, ogarnia przerażenie.

Można przymknąć oko na pewne niedociągnięcia wynikające z faktu, że nową dyrekcję instytucja ta otrzymała na początku sezonu. Jednak nie można nie zauważyć żenujących produkcji i zadziwiających posunięć kierownictwa. Operowe wznowienia prócz chwytliwych tytułów nie porażały poziomem wykonawczym. Kolejno można było usłyszeć marniutkiego "Rigoletta", słabą "Carmen", niedopracowanego "Nabucca" i ledwie przyzwoitą "Halkę" z dziwaczną obsadą. Jaśniejszymi punktami było przeniesienie na scenę teatru "Iwony, księżniczki Burgunda" Zygmunta Krauzego oraz premiera "W krainie czarodziejskiego fletu" [na zdjęciu], uroczego bryku z opery dla najmłodszych. Nieźle wypadły też wznowienia "Tankreda" z Ewą Podleś i baletu "Czajkowski" z gościnnym udziałem Vladimira Malakhova oraz "Córki źle strzeżonej". Szczęśliwie powrócił do repertuaru niezbędny "Dziadek do orzechów". Pokazano też premierę "Oniegina" w choreografii Johna Cranco. I tyle.

Druga połowa sezonu była zupełnie bezbarwna. Nie udało się do rangi wydarzeń podnieść koncertów w Salach Redutowych. Z afisza zniknęły świetne produkcje, w które teatr wzbogacił się w ubiegłych sezonach - np. wieczór baletów Kyliana czy "Curlew River" Brittena. Mimo deklaracji dyrekcji nie bardzo widać, aby hasło "Prima la musica" - muzyka na pierwszym miejscu - miało odzwierciedlenie w kreowaniu artystycznego wizerunku Opery Narodowej. Jeśli ma ono jedynie oznaczać odejście od tzw. opery reżyserskiej na rzecz jakichkolwiek inscenizacji z nie najlepszą stroną muzyczną i wokalną, to nie jest to dobry kierunek.

W operze można ostatecznie zamknąć oczy i słuchać, ale wyłączyć oba te zmysły to przesada. Na dodatek pracujący do tej pory spokojnie zespół baletowy dotknęła epidemia odejść tancerzy. Żal, że odbija się to na poziomie prezentowanych spektakli.

Tak naprawdę dopiero przyszły sezon pokaże, co dalej z tą operą, ale nadany jej w tym roku kierunek nie napawa optymizmem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji