Artykuły

Jeszcze nie kłamałem

- Aktorstwo aktorstwem, a ja w Sejmie poznałem prawdziwą samotność polityka. Nie ma tam gry zespołowej, jak sobie wyobrażałem. Myślałem, że do Sejmu warto zmierzać, że to coś poważnego. Nie przypuszczałem, że polityka może być tak bezwzględna. Że po spotkaniach Tuska i Kaczyńskiego sprzed 20 paru lat ślad dzisiaj nie zostanie - mówi Jerzy Fedorowicz, aktor, reżyser i poseł Platformy Obywatelskiej, w rozmowie z Dariuszem Zaborkiem.

Ile ma pan wzrostu? - 180 cm. Rozmawiając z ministrem Giertychem, który ma około dwóch metrów, chyba ma pan problem? - Nie mam, choć rozmowa z nim bywa trudna i przykra, nie tylko dlatego, że jest tak wysoki. Kiedyś rozmawialiśmy, a ja stanąłem wyżej na schodach. Wtedy lepiej się czułem. Giertych chyba też. On trudne jednostki zamykałby w ośrodkach specjalnych, a pan w teatrze. - Zaprosił mnie Tomasz Lis do programu "Co z tą Polską?" i ostro się poprztykaliśmy. Powiedziałem Giertychowi, że największym nieszczęściem polskiej edukacji jest on sam. Że wychowałem już wiele trudnej młodzieży i żałuję, że on nie wyszedł spod moich rąk. Odpalił mi, że nie będzie prowadził dyskusji na tym poziomic. - Nie ja narzucam ten poziom - ja na to - tylko pan, uważając się za Mekkę i Medynę edukacji. Po programie Lisa zaprosili mnie w Krakowie do programu "Młodzież kontra". Podeszły do mnie cztery dziewczyny z kolczykami w nosie. Dziękowały, że się za nimi ująłem, i pytały: "Czego oni od nas chcą?". Chodziło im o tę reklamę Ligi Polskich Rodzin, gdzie się zamyka bramę przed dziećmi, które trochę inaczej wyglądają. Odpowiedziałem im, że Giertych powinien wiedzieć, że z buntu wyrastają najlepsze jednostki, a nie od razu złoczyńcy.

I minister edukacji tego nie wie?

- Wie pan, żeby rozumieć świat, to trzeba pobyć w świecie, a nie tkwić w swoim zadupiu intelektualnym. Taki portier w luksusowym hotelu w Nicei. Byłem zaproszony do programu "Statek zwany Europą", żeby z dziećmi stworzyć kodeks postępowania młodego człowieka Europy pozbawionego stereotypów. Po podróży z Polski wchodzę obszarpany z grupą dzieciaków i portier wic, że jestem gościem, więc jest uprzejmy. Nie ocenia mnie ani tych dzieciaków po wyglądzie. A minister...

Poprosił mnie syn, żebym przeprosił pana Giertycha, bo w programie Lisa byłem za ostry. I w protokołach sejmowych jest zapisane: "Przepraszam pana ministra oświaty, że byłem za ostry, ale nie zmieniam zdania. Natomiast radzę przeczytać w Dużym Formacie" rozmowę z panią Ewą Ćwikłą, świetną nauczycielką i dyrektorką Gimnazjum nr 40 z Łodzi, z ulicy Kaliskiej, zamiast udawać, że się coś umie. Ona wie, jak sobie radzić z trudną młodzieżą".

A minister, twórca szkolnego programu "Zero tolerancji" nie umie?

- Nie umie.

A pan, aktor?

- Zawód aktora to grzebanie w człowieku.

Ale nie każdy aktor za cel stawia sobie wciąganie do teatru ludzi, którzy w teatrze w życiu nie byli?

- Pamiętam, był pogrzeb Andrzeja Zauchy, wśród tłumów przedstawiciele różnych subkultur. Zaucha śpiewał pop i jazz, był niezwykle kochany. No i była sensacja związana z jego tragiczną śmiercią. Po pogrzebie przy parkingu spotykam skinheadów z Nowej Huty. Mówię: "Strasznie mi dymicie pod teatrem, przyjdźcie, coś wam pokażę".

Przyszli?

- To był 1991 rok, od dwóch lat byłem dyrektorem nowohuckiego teatru, trwały próby rockowego musicalu o św. Franciszku. Skini przyszli, ale próba ich znudziła. Powiedziałem im, że jak obiecają, że nie będą dymić pod teatrem, to wymyślę dla nich coś ekstra. I niesamowite: przyrzekli.

Pański ekstra pomysł to "Romeo i Julia" w wykonaniu skinów.

- I punków. Bo punki na ścianach teatru pisały: "Fedor skin skurwysyn" (śmiech). Więc skrzyknąłem do teatru także punków: "Zrobimy przedstawienie, skinheadzi będą grać Kapuletów, punki - Montekich". Gdyby nie punk Wiesiu Zagól, ksywa Agrawa, który był liderem punkowego zespołu PGR, pewnie do premiery by nie doszło. Ale powiedział, że zagra Romea. Miał mir wśród swoich.

W grupie czuli się mocni, jak zwykle tłukli się, pluli, gasili pety na siedzeniach, a pokrycia są nasączone niepalnym środkiem, który wydziela cuchnący dym. Mieszał się z zapachem maryśki.

Wiedziałem, że ideolo nie wystarczy, że muszę im zaproponować coś konkretnego. Konkretem było, że dostaną na własność swoje teatralne kostiumy. Skinheadzi grali w glanach, a punki w skórach i "pieszczochach".

W czasie prób zabroniłem rozmów na temat polityki, Ruskich, Niemców i Żydów.

Żeby się przed premierą nie pozabijali?

- I się nie pozabijali. Po czterech miesiącach prób zrobił się dym, jakiego nie znałem, choć się napodróżowałem po świecie ze Starym Teatrem, ze spektaklami Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego. Wiesio Zagól miał chyba więcej zdjęć w gazetach całego świata niż Daniel Olbrychski i kilku moich kolegów razem wziętych. Na premierę 9 maja 1992 roku przyszły tłumy i musiałem zrobić dwa przedstawienia. Potem zaprosili nas Niemcy. Nagle szok. Przed wyjazdem do Berlina wezwała mnie nasza policja, że skinheadzi 500 metrów od teatru zakłuli nożami niemieckiego kierowcę.

Pana skinheadzi?

- W telewizji mnie pokazywali, jak mówię, że to niemożliwe. A policja swoje, że to ci z teatru. Okazało się, że to jednak nie "moi" skini.

Potem jedziemy do Niemiec, a tu "Der Spiegel" publikuje tekst o polskich problemach z ruchami nacjonalistycznymi i ilustruje zdjęciem moich skinheadów i punków z irokezami. Podpisane, że nasz teatr propaguje treści faszystowskie. Nie wpuszczono nas do Halle na festiwal kultury polskiej. Zadzwoniłem do pani Aliny Grabowskiej z Wolnej Europy. Ujęli się za mną dziennikarze niemieccy i polscy, wszystko zostało odkręcone. Przeprosił mnie minister kultury Saksonii i Niemcy miałem otwarte: w dużych miastach graliśmy przez dwa lata.

I Niemcy przychodzili oglądać spektakl grany w obcym języku przez amatorów?

- Wie pan, przecież jestem zawodowcem, spektakl trwał 45 minut (śmiech). Szok budziła ostra muzyka, skóry i glany, no i to, że bili się naprawdę.

Bo bili się naprawdę?

- Tak, uważali, że nie ma w tym nic złego. Może nie bili się tak jak na ulicy, żeby się unieszkodliwić, ale zadawali sobie ciosy w twarz, brzuch. Mówiłem: "Chłopcy!". A oni: "Jesteśmy do tego przyzwyczajeni".

Raz miałem przeżycie jak z Bunuela. Graliśmy na festiwalu w Fryburgu. Na dużej scenie "Carmen", na drugiej my. W przerwie publiczność we frakach, a tu przez foyer przebiega moja banda punków i skinheadów. Widzom wypadały kieliszki z rąk (śmiech).

Ale kiedy mieliśmy wypadek, a nie było pieniędzy na holowanie, chłopcy sami zaczęli pchać autobus. Jak policjanci to zobaczyli, powiedzieli, że takiej fajnej młodzieży w życiu nie widzieli. Zaholowali nas i odstąpili od kary.

Niemcom podobały się na scenie tylko bijatyki?

- Nie chodziło tylko o sam spektakl. Niemcy w halach sportowych organizowali konferencje, na wielkim ekranie, wyświetlali film dokumentalny z prób spektaklu, a ja opowiadałem. Dla nich to był pokaz, że nawet z taką młodzieżą można coś zrobić, że nawet ekstremalnie skonfliktowane grupy można skłonić do współdziałania. Niemcy mieli wtedy problemy we wschodnich landach, działały ostre ruchy prawicowe, płonęły domy azylantów.

W 1993 roku koło Essen niemieccy skinheadzi zasztyletowali tureckiego chłopaka. Moi skinheadzi aktorzy - oni zresztą już wtedy nie chcieli być skinheadami - na łysiny nakładali bandany, żeby nie podpaść tureckim emigrantom.

Po premierze wspominał pan: "Na początku byli pijani, ale po dwóch miesiącach wiedzieliśmy, że zmierzamy do wspólnego celu, którym jest sztuka. Z dwoma nawet się pobiłem, ale lekko...".

- Pamiętam tylko jeden raz. W autobusie chłopak po pijaku chciał mi na twarzy zgasić papierosa, więc go uderzyłem. Byłem już radnym Krakowa. Przewrócił się i pomyślałem: "Jezu, jakby coś się stało, toby powiedzieli, że radny zatłukł dzieciaka". Jest z tego puenta: Jurek Woźniakiewicz (służący Kapuletów) sam teraz jest radnym Krakowa. Wiesiu Zagól (Romeo) został doktorem informatyki. Mygła (Julia) wyszła za mąż za Radka (służącego Kapuletów) i prowadzą firmy. Mateo (Tybalt) jest biznesmenem w Chicago. Młody (Merkucjo) ma firmę remontową. Judyta Papp (niania Julii) jest fotografikiem. Szprycha (matka Julii) - bizneswoman. Pozostali też prowadzą biznesy. Teraz już jedno wiem na pewno - żadnej agresji.

Więc jak by pan teraz zareagował?

- Albo ucieczka, albo obrona - a nie atak. Jestem absolutnym przeciwnikiem bicia dzieci

- to przerażające, że u nas ponad połowa społeczeństwa uważa, że należy bić i że klapsy nic szkodzą. Nie jestem pedagogiem, ale pewnie mam to w genach, bo ojciec był aktorem, a matka wybitnym nauczycielem, więc mam łatwość nawiązywania kontaktów z dziećmi.

Pracował pan też z narkomanami.

- Przychodził do teatru Sławek, pożyczał reflektor, kostiumy, okazało się, że to wyleczony narkoman. Zaprosił mnie do Monaru. Chciałem umyć ręce, podświadomie bałem się zarazków, HIV. Zapytałem, gdzie łazienka. Na to koleś, co rozlewał zupę, trzymając w niej palec mówi: "Co, brzydzisz się nas?". Mogłem skłamać, ale powiedziałem: "Przeleciało mi to przez głowę, przepraszam". Byłem szczery, dlatego mi zaufali.

Wystawiłem z nimi "Tragedię o polskim Scylurusie" Jana Jurkowskiego z 1605 roku, pisaną gwarą złodziejską.

Taką staroć?

- Trzeba było znaleźć sztukę, gdzie jest dużo małych ról, bo im trudno było nauczyć się tekstu. Ciężko przeżyłem wtedy śmierć Piotrka, studenta polonistyki, którego mieliśmy za prawie wyleczonego. Na oczach swojej dziewczyny wlazł na wieżę ratuszową, w której podziemiach jest mała scena mojego teatru, i skoczył. To, co dla terapeuty jest ryzykiem zawodowym, dla mnie było traumą.

Zrozumiał pan dlaczego brali narkotyki?

- Odpowiem jako wolontariusz amator: zaczyna się od tej samej ciekawości, którą ja sam poznałem. Moja młodość na krakowskim Kazimierzu to głód, kradliśmy jabłka. Ale jak sprzedaliśmy złom, kupowaliśmy wino Barbakan. Dzisiaj dzieciaki zamiast barbakanu mają w zasięgu prochy, więc na początku próbują z ciekawości. A potem huśtawka emocjonalna, kłopoty ze sobą i światem - narkotyki są ucieczką.

W spektaklu "Minnesota Blues" pokazał pan też kłopoty młodych z alkoholem.

- To było oparte na życiorysie Krzyśka Jaryczewskiego, wokalisty Oddziału Zamkniętego. Historia staczania się na dno i powolnego odbudowywania się wspaniałego artysty, rockandrollowca. Krzysiek sam pomagał mi przy "Minnesocie".

Czy sądzi pan, że te teatralne kuracje, które aplikuje pan młodym, są skuteczne?

- Fachowcy zwracają mi uwagę, że ja młodych ludzi, z którymi pracuję, otwieram na siebie. Jestem dla nich ciepły, mamy dobry kontakt. Ale potem ich zostawiam, jeszcze pootwieranych, z emocjami na wierzchu, niepewnych. Tymczasem nawet najbardziej kochającej żonie alkoholika nie wolno się nad nim wciąż litować. Trzeba być surowym, choć serce płacze. Ale ja nie mam innej możliwości, mój teatr jest otwarty, każdy może przyjść i wyjść. Choć działa scena terapii - ostatnio grali na niej blokersi - to przecież teatr nie zastąpi porządnego leczenia.

Współpracuję z Andrzejem Augustyńskim, który jest założycielem U Siemachy - to domy pomocy dla młodzieży. Do Siemachy przechodzi się przez blokowiska, robię tam próbę, pewnego dnia wychodzimy i dostajemy łomot. Pomyślałem: "Jestem dziadkiem i żebym w ryja dostawał?". Chłopak, który mnie uderzył, zmitygował się. Była zima, ciemno i w sumie nie chciał. Był "wiślakiem", a mnie wszyscy kojarzą z Wisłą Kraków, bo kocham piłkę. Ale jednak bolało.

Wtedy wpadł pan na pomysł, żeby na spotkanie z młodzieżą w swoim teatrze zaprosić Dariusza Michalczewskiego?

- Przyszła masa chłopaków. Sprowadziłem bokserów ćwiczących w Nowej Hucie - walczyli z Michalczewskim. Mówił im, że testosteron, który się burzy w młodym chłopaku, może znaleźć ujście w sporcie. Ze kiedyś też był agresywnym dzieciakiem, ale ktoś go zaprowadził do sali ćwiczeń. Gdy chłopcy od takiego autorytetu dostają wskazówki, wyciągają wnioski. Notabene sport to świetne rozwiązanie. Sioło Pychowice to część Krakowa, w której mieszkam. Skrzyknąłem tam chłopaków i powołaliśmy amatorską drużynę piłkarską. Grają: kierowca, lakiernik i studenci. Wykorzystuję wiedzę zdobytą na stypendiach w Stanach, że społeczności lokalne potrzebują fajnego lidera, który im da impuls.

A jakie ma pan wspomnienia ze swojego dzieciństwa?

- Widzę taki obraz: moja mama to piękna kobieta, jej mąż zaginął na początku wojny. Ona wstąpiła do PCK, żeby go szukać. Poznała gestapowca, lekarza. Okazał się przyzwoitym człowiekiem i gdy pojechał do Rosji walczyć na froncie, zdobył informacje i dał jej cynk: "Na polowaniu pod Smoleńskiem wszystkie wilki wyginęły". Ta kartka to była wiadomość, że jej mąż zginął zamordowany w Starobielsku.

To był pański ojciec?

- Nie, Kuba, pierwszy mąż mamy. Mama poznała ojca w AK. Była łączniczką. Ojciec zobaczył piękną dziewczynę i zakochał się śmiertelnie, miał 23 lata, matka była o sześć lat starsza. W listach do babci pisała, że ma dość poniewierki i wyjdzie za Genia. Chyba nie kochała ojca tak bardzo, jak moja żona mnie kocha. Wyszła za Genia, a myślała o Kubie.

Pytam jezuitę prof. Piotra Lenartowicza: " Dzięki Katyniowi jestem na świecie?". A on, żebym się popukał w czoło.

Jest pan jedynakiem?

- Miałem starszego brata. Gdy mama była w ciąży i miał urodzić się Maciek, żyła w potwornym stresie, bo ojca aresztowało NKWD. Ale uciekł. Gdy przyszedłem na świat rok po

nim, mama już była spokojna, jej życie się ustabilizowało. Ja wcześniej umiałem czytać, brat gorzej się rozwijał. Dlatego rodzice zdecydowali, że o rok wcześniej pójdę do szkoły i będziemy w jednej klasie.

Żeby się bratem opiekować?

- I już tak było zawsze. Dla mnie rodzice i babcia byli surowi. A dla niego otwarci, uważali, że więcej mu się należy. Nieraz przez to ryczałem.

To zaważyło na pana dzieciństwie?

- Były też szczęśliwe chwile. Polanica Zdrój, gdzie z Maćkiem przyszliśmy na świat, to piękne miejsce: Traugutta 13, śliczna poniemiecka willa. Piliśmy wodę Wielka Pieniawa, źródło Józef.

Z Białej Podlaskiej przyjechała babcia-ziemianka i wielka dama - duży pokój na podwyższeniu był dla niej sceną. Przychodzili byli akowcy, siadała do fortepianu: "A czyjeż to imię rozlega się sławą, kto walczy za Francję, z Hiszpanami krwawi. To konnica polska, sławne szwoleżery, zdobywają cudem wąwóz Samosierry". Miałem cztery lata, a Maciek pięć i grał Stalina, a ja Berię, babcia pisała dla nas sztuki. To był 1951 rok, stalinizm.

Ojciec pracował w magazynie uzdrowiska. Z kolegami z partyzantki założyli amatorski teatr im. Mieczysławy Ćwiklińskiej. Pani Miecia do Polanicy przyjeżdżała leczyć serce i z nimi grywała. Jako czterolatek po przedstawieniu wręczałem jej kwiaty. Pamiętam, że pachniała szminką i potem.

Pewnego dnia ojciec pojechał do Krakowa z kolegą, który grał Papkina w "Zemście". Ten kolega zdawał egzamin eksternistyczny, ojciec mu partnerował. I tamtego oblali, a ojcu dali dyplom (śmiech). Pracował potem u Iwo Galla, który był jego szefem w Teatrze Młodego Widza.

Przyjechaliśmy z Polanicy do Krakowa, spełniło się marzenie: tramwaj, Wawel. Wchodzimy do klasy - była to podstawówka męska - i od razu w twarz. Starszy uczeń strasznie mnie tłamsił. Miałem 11 lat, a tamten 16. Bił mnie nie wiadomo za co, leżałem, kopał mnie, pastwił się nade mną. Brat stawał w mojej obronie, więc też go bił i bił. Raz się zmęczył, wtedy brat go trafił, tamten padł i na Kazimierzu zyskaliśmy "szacunek".

Mieszkamy w Krakowie, ale już nie w willi. Nasz pokój ma 40 m, a w nim mama z ojcem, ja z bratem i babcia, która nic przyjęła do wiadomości, że jest komuna. Była więc z nami i babci służąca, która czkała do zlewu.

To znaczy?

- Bekała i pluła. Służąca kosztowała całą emeryturę babci. Utrzymywał nas ojciec. Nędza. Do łazienki, w której nie było gorącej wody, szliśmy przez kuchnię i biuro rozlewni win owocowych. A przez nasz pokój przechodziły panie Irena Prokop i Zofia Krzos, które mieszkały w następnym pokoju. Pani Prokop pracowała w hucie, wstawała o czwartej rano i budziła nas morderczym zapachem perfum radzieckich (śmiech).

Brat po wojsku ożenił się z bogatą dziewczyną, był taksówkarzem. Ciągle w nim tkwiła jakaś zadra, że ja kończę szkołę teatralną, że się rozwijam...

Gdy zostałem dyrektorem teatru, mama prosiła i zatrudniłem brata jako kierowcę. Ale pojechał nysą po wódkę, złapali go, 3,5 promila. Musiałem go wyrzucić. To był ambitny chłopak, ale się pogubił. Jak nie miał pieniędzy, szedł do mamy, dawała mu pieniądze, które wcześniej dostawała ode mnie. Żył dniem dzisiejszym - jest flaszka, to lecimy do spodu. Gdy się wyprowadzał od bogatej żony, zostawił jej wszystkie meble. Mówiłem: "Boże, my tu ledwo koniec z końcem wiążemy. Jakbyśmy stół sprzedali, tobyśmy mieli na dwa".

Maciej nie żyje osiem lat, miał 52 lata. Za późno zdiagnozował raka. Twardy był do końca. Przyjęli go do hospicjum, które mama współtworzyła, i z godnością odszedł. A dzień przed śmiercią wziął ślub z kobietą, z którą 20 lat żył w konkubinacie, żeby po nim miała rentę.

Matka była wybitnym pedagogiem, kończyła polonistykę na UW, a po wojnie Instytut Psychologii Specjalnej. Stworzyła szkoły dla dzieci w Szpitalu im. Żeromskiego w Nowej Hucie i w Instytucie Pediatrii w Prokocimiu. A jednak wobec syna popełniła błąd.

Jaki?

- Nadopiekuńczość. Kochała go bezgranicznie i bezkrytycznie. Wybaczała wszystko, ale cierpiała, kiedy on błądził.

A jak pana traktowała?

- W złości mi mówiła: "Eeee, z ciebie to żaden aktor". Taką przykrość mi robiła. "Twój ojciec to był aktor!". Tata przepięknie śpiewał, był kochany, ciepły. Nie zapomnę 1 stycznia 1968 roku, gdy w wieku 49 lat zmarł na raka jelita grubego. Miałem 20 lat. Pociechą dla mnie było to, że ostatnią poważną rozmowę odbył z kardynałem Karolem Wojtyłą, który go przygotowywał na śmierć.

Byliście religijni?

- Tak, chodziliśmy do kościoła. Pamiętam wyjazd ze Starym Teatrem do Watykanu 4 marca 1981 roku. Wchodzimy za Spiżową Bramę, Staszek Radwan był wtedy dyrektorem. Mówi do Papieża: "To jest Jurek Fedorowicz". Wie pan co, to takie przeżycie, że można dostać bzika! Dla Ojca Świętego każdy z nas był równy: maszynista, co ma podstawówkę, i wielki reżyser czy aktor, i to było piękne. I jeżeli Papież zechciał odpisać na list

Komu?

- Napisałem z mamą prośbę o błogosławieństwo na stulecie babci. I przyszło. I pojechałem do babci z błogosławieństwem na papierze. A potem odbiłem i cała rodzina ma, wszędzie wisi. Gdy zostałem posłem, spytałem Władysława Stróżewskiego, filozofa: "Panie profesorze, czy mam się zmienić?". A on: "Musi pan pozostać sobą. Zresztą już tak bardzo się pan nie zmieni, a jak będzie pan próbował, to będzie po panu".

Jak się pan czuje, wchodząc do Sejmu?

- Gdy wchodzę w garniturze, czuję się odpowiedzialnym politykiem. A jak wchodzę ubrany na sportowo, jestem zagubiony.

Kostium pomaga?

- Każdy aktor to wie.

A jak z wczuciem w rolę: czuje pan odpowiedzialność za losy kraju?

- Jako poseł opozycji nie za wiele mogę. Poza tym, jak Boga kocham, do opozycji psychicznie się nie nadaję. Bo jak PiS coś dobrego przygotuje, to żal negować (śmiech). Ale aktorstwo aktorstwem, a ja w Sejmie poznałem prawdziwą samotność polityka. Nie ma tam gry zespołowej, jak sobie wyobrażałem. Myślałem, że do Sejmu warto zmierzać, że to coś poważnego. Nie przypuszczałem, że polityka może być tak bezwzględna. Że po spotkaniach Tuska i Kaczyńskiego sprzed 20 paru lat ślad dzisiaj nie zostanie. A widział pan, jak w Sejmie inaugurowałem rok Wyspiańskiego?

Nie.

- Jeszcze nikt czegoś takiego nic zrobił (śmiech). Wchodzę na mównicę: - Panie marszałku. Wysoka Izbo: "Pamiętam, niegdyś wchodziłem do księdza, do pustelni, i przystanąłem w sieni. Pamiętam, gdy pozdrowiłem, ci czyści i nieskazitelni pojrzeli ku mnie zdziwieni"... I powiedziałem całą modlitwę Konrada z "Wyzwolenia". Wiele osób nie zna tekstu i Sejm zamarł. Zwłaszcza jak się kończy: "O Boże, wielki Boże, ty nie znasz nas Polaków". Mam na taśmie, bo mi żona nagrała. Zostawię ją w rodzinnych pamiątkach. Wyobrażam sobie, że starsze panie, co śledzą obrady Sejmu w Radiu Maryja, mówiły: "Boże, w PO jest poseł, który się modli".

Co chciał pan tym osiągnąć?

- Żeby ludzie się przejęli i choć przez chwilę skupili na tym, co się do nich mówi. Miałem w Sejmie kilka wystąpień, obok mikrofonu jest głośnik i słychać, że Sejm cały czas szemrze. Nie jestem do tego przyzwyczajony i gdy wychodzę na tę estradkę - dla mnie miejsce święte - to nie życzę sobie, żeby mnie nie słuchali. Więc gdy zacząłem modlitwę Konrada, Sejm siedział jak zamurowany. Mam swoje sposoby! Jak będę przemawiał, to za każdym razem będzie cisza. Mnie mają nie słuchać? Tyle lat grałem w Starym Teatrze, w połowie lat 70. byliśmy uznawani za najlepszy repertuarowy teatr świata. Co to za aktor, którego nie słuchają?

Dlaczego właściwie odszedł pan do polityki? Czuł się pan niespełniony jako aktor?

- Wie pan, ja aktorstwa nie traktowałem do końca serio. Stuhr mawiał, że Fedor głowę miał na scenie, a nogi już w bufecie. Aktorstwo to ból, męka, cierpienie. Dlatego często po spektaklu, jak to z człowieka schodzi, to flaszka duszkiem. Ja uciekałem w sport, jestem mistrzem parlamentu w tenisa, mam sześćdziesiątkę i wszystkich golę.

Wie pan, 16 lat prowadziłem teatr w Nowej Hucie, gdzie wieczorami - oprócz taksówkarzy - nie ma żywego ducha. Czy nie mógł mnie zwyczajnie zmęczyć ten tryb życia?

Polityka jako nowy sposób na życie?

- Wyszło mi, że umiem być dyrektorem, a mimo to mam masę wolnego czasu. To straszna radość móc coś budować.

Co przez półtora roku jako poseł pan zbudował?

- Opozycja ma kłopoty z budowaniem. Ale udało mi się doprowadzić do zbudowania przejścia dla pieszych w Izdebniku między Krakowem a Wadowicami.

Nie jest pan za mało aktywny?

- Miałem 18 wystąpień i dwie interpelacje. Gdyby zrobić analizę, w gronie posłów nie byłbym wytykany palcami. Robię szereg rzeczy niewidocznych.

Niewidocznych?

- Nawiązuję kontakty europejskie, pośredniczę między biznesem a politykami.

To z pana lobbysta, nie polityk!

- Ale ja mam czyste intencje i w żaden sposób nie jestem do skorumpowania. Widzę, że politycy mają dystans do spotkań z ludźmi biznesu, bo się boją.

Chłopaki w Sejmie wyłączają telefony, ja zawsze mam włączony. Dziś rozmawiałem z Chińczykami, chcą zainwestować w krakowskiej strefie ekonomicznej. Już nie mówię o Tajwanie, bo ci to mnie kochają. Ale wie pan, jak to w Polsce jest, jak lecę na Tajwan, to mi ludzie zazdroszczą. Widzą tylko, że robię po świecie tournée. A ja ostatnio w remizie strażackiej w Mszanie Dolnej po mszy, którą prowadził kardynał Macharski, otrzymałem medal "Nauczyciel wartości". Kardynał też dostał. To była uroczystość z okazji 50-lecia i nadania imienia Karola Wojtyły zakładowi wychowawczemu dla chłopców. Bywam tam jako wolontariusz. Wracam do domu, spieszyłem się do Sejmu i wszedłem w butach do swojego pokoju, a żona zaczęła na mnie krzyczeć. No to wyjąłem medal i przestała. Wziąłem go do Sejmu.

Jak rodzina reaguje na pana pomysły?

- Moja żona to cudo, wszystko jej zawdzięczam. Jest scenografem i pracuje ze mną w teatrze. Młodszy syn, Jurek, jest szefem promocji teatru. Jako 16-latek z miłości do teatru wszedł w przedstawieniu do grupy skinheadów. Jak któryś był pocięty nożami, to grał jego rolę. Przeszedł wszystkie szczeble: maszynista, sufler, aktor. Ma dwa fakultety: produkcję telewizyjną i filmową i zarządzanie kulturą i sztuką na UJ. Bierze do ręki 1200 złotych, bo to jego wybór. Drugą kadencję jest też radnym, po mnie jest przewodniczącym komisji kultury, promocji i ochrony zabytków Rady Miasta Krakowa. Starszy, Filip, jest adwokatem, ma swoją kancelarię.

Kiedy po raz ostatni musiał pan w polityce kłamać?

- Jeszcze nie kłamałem. Udało mi się, bo nie prowadzę spraw gospodarczych ani podatkowych. Ale przeczytałem, że prawda nie jest najważniejszym orężem polityki. Na konferencji Platformy w Białymstoku mówiłem, że lider polityczny musi przewidywać ruchy przeciwnika na dwa lata do przodu.

Powiedziałem: "Nasze notowania nadal będą na poziomie 20 procent, jeśli Platforma nie przedstawi programu dla społeczeństwa, w którym będziemy się odróżniać od PiS". Uśmiechali się, bo traktują mnie jako człowieka sztuki, a nie polityka. Ale chyba słuchają, bo Tusk cytował mnie już kilka razy.

Co przez 16 lat pracy w Nowej Hucie zrobiło na panu największe wrażenie?

- Że większość z grupy punków i skinheadów poznało swoich współmałżonków - 8 par, 16 osób, i to jest super. Nie przeceniałbym mojej zasługi, przyspieszyłem okres dojrzewania i rozjaśniłem parę umysłów. Ludzie fajnie się pokochali.

Nie zrobiłby pan więcej, pracując nadal z młodzieżą, zamiast wchodzić do polityki?

- Ja się nie nadaję do roli wychowawcy. Moja psychika nie wytrzymuje na dłuższą metę życia wewnętrznymi konfliktami i problemami dojrzewającego dziecka czy dorosłego. To może znieść wychowawca zawodowiec. Ja tylko od czasu do czasu mogę pomóc przez sztukę. Gdy rozmawiam z kumplami, którzy mają po 60 lat i też nie zostali wielkimi artystami, mówię, że znalazłem fantastyczne miejsce do pracy. Jak na człowieka teatru i polityki dobrze zarabiam i stać mnie, żeby być wolontariuszem. Bo kto pamięta, że zagrałem 40 ról w przedstawieniach, które przeszły do historii? A efekty pracy z młodymi zostaną na zawsze. Niedawno dostałem telefon od Matea: "Jesteśmy w Chicago, poukładało się". Sztuka leczy.

JERZY FEDOROWICZ (1947)

W 1969 r. ukończył studia na PWST w Krakowie. Aktor Teatru Rozmaitości w Krakowie, Dramatycznego w Szczecinie i w latach 1971-89 Starego Teatru w Krakowie. Od 1989 r. dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Od 17 lat realizuje tam program terapii przez sztukę. Pracuje z młodzieżą zagrożoną zepchnięciem na społeczny margines. W latach 1990-91 dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa. Od 1994 r. przewodniczący komisji kultury, promocji i ochrony zabytków Rady Miasta Krakowa. Od 1999 r. przewodniczący komisji kultury sejmiku małopolskiego. Od 2005 r. poseł. Wszedł do Sejmu, mimo że wystartował z 15. miejsca listy Platformy Obywatelskiej w Krakowie.

Na zdjęciu: Poseł PO Jerzy Fedorowicz przemawia w Sejmie w sprawie uchwalenia roku 2007 Rokiem Stanisława Wyspiańskiego, Warszawa, grudzień 2006 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji