Mity rodzinne
Jerzy Kalina zasłynął w latach siedemdziesiątych jako twórca kontrowersyjnych, szeroko dyskutowanych akcji plastycznych. Akcji, które stanowiły swoisty bunt przeciwko alienacji sztuki - mniej lub bardziej drastycznie ingerowały w życie powszednie.
Tak było w 1972 roku, gdy w stołecznej winiarni "U Hopfera" Kalina przeprowadził akcję pt. "Ratowanie rzeźby": w tłocznym lokalu na dużym stole leżała zniszczona rzeźba, którą artysta odziany w lekarski kitel próbował ratować. Gdy jego wysiłki nie przyniosły rezultatu, wezwane zostało pogotowie ratunkowe, które odwiozło "pacjenta" do szpitala.
Jeszcze większy rozgłos zyskała akcja "Przejście" z 1977 roku. Po dwóch stronach warszawskiej ulicy Kalina ustawił szarogranatowe rzeźby-manekiny, niekiedy była to tylko górna część korpusu, jakby postaci wyłaniały się spod ziemi. Starszym przechodniom widok ten kojarzył się z okupacją, młodszym - z podziemnym przejściem.
W latach 80. akcje Kaliny nabrały już wyraźnie politycznego charakteru. Nie tracąc swojej uniwersalnej wymowy zyskały jeszcze bardziej "interwencyjny" charakter, który sprawiał, że twórczość Kaliny zawsze sytuowała się gdzieś na pograniczu plastyki i teatru.
Aż wreszcie zaowocowała na scenie. Pierwszy autorski spektakl tego artysty powstał w 1989 roku w Centrum Sztuki Studio. Zatytułowany był {#re#20509}"Pielgrzymi i tułacze"{/#}, nawiązywał do mitów polskiej historii, wciąż na nowo odradzających się w coraz to innej postaci. "Katapulta", której premiera odbyła się właśnie w Teatrze Małym, także wydaje się przesycona mitologią. Tym razem jednak chodzi o mitologię rodzinną, prywatną, osobistą. Tę, która tworzy się na kanwie jednostkowych doświadczeń biograficznych.
Teatr Kaliny obywa się właściwie bez słów, żyje obrazem: poetyckim, refleksyjnym, silnie zmetaforyzowanym. Ten obraz jest najpierw nieruchomy, stopniowo ożywa na scenie jakby w akcie narodzin, potem rozwija się w szereg scen wywołanych z pamięci, w końcu odpływa w głąb, pomiędzy rozsunięte części pękniętego zwierciadła, które zsuwają się na powrót, tworzą gładką taflę oddzielającą przeszłość od teraźniejszości, świat zmarłych od świata żywych. Sens tych obrazów pochwycić niełatwo, ich treści opowiedzieć nie sposób - źle poddają się werbalizacji, wymykają dyskursywnemu sposobowi myślenia. Ojciec (Krzysztof Strużycki) pracowicie pochylony nad staroświecką maszyną do szycia, Matka (Małgorzata Maliszewska-Kalina) z tacą pełną bochnów chleba, ogień płonący w wielkich kadziach, chłopięce, sztubackie igraszki i pierwsze zauroczenia erotyczne, oszalały ze strachu szczur tłukący się w klatce jako metafora rozpaczliwej ludzkiej egzystencji... Splątane wątki, swobodne skojarzenia, prywatna, czasem nieprzenikniona mitologia.
To spektakl dla koneserów, taki, który jednych nuży i usypia swym traumatycznym rytmem, innych wciąga w swój własny krąg na wpół realnych wizji, symbolicznych znaczeń, zagadkowych zdarzeń.