Artykuły

W zwolnionym tempie

ANDRZEJ ZAORSKI w teatrze czy na ekranie rozśmieszał do łez. Nadal to robi, choć już za kulisami. Na przekór chorobie, pomimo problemów z mową. Pełen zadziwienia dla świata i dystansu do samego siebie, śmieje się nawet z dowcipów, które płata mu własny umysł.

Najpierw czas stanął w miejscu. To był udar. Potem Andrzej Zaorski musiał zaczynać wszystko od nowa. Powolne przypominanie, trudna nauka mówienia... i wspomnienie sceny teatralnej, najbardziej dręczące ze wszystkich. Ale życie toczy się dalej.

W teatrze czy na ekranie rozśmieszał do łez. Nadal to robi, choć już za kulisami. Na przekór chorobie, pomimo problemów z mową. Pełen zadziwienia dla świata i dystansu do samego siebie, śmieje się nawet z dowcipów, które płata mu własny umysł.

- Na początku w ogóle nie mogłem wydobyć żadnego dźwięku - wspomina Andrzej Zaorski. - Nie wiedziałem, gdzie te dźwięki się znajdują. Do tej pory zdarza mi się przekręcać nawet krótkie słowa. Mówię na przykład "fisut" zamiast sufit. Za to, jak się skupię, potrafię już powiedzieć "stół z powyłamywanymi nożycami".

Widzę, że dowcip nadal zajmuje poczesne miejsce w Pana życiu?

- Wie Pani... Moją pierwszą myślą po odzyskaniu przytomności było "czy mam jeszcze poczucie humoru". Bo mogło być różnie. Udar robi spustoszenie w mózgu. Ludzie się zmieniają. Czasem coś się traci. Czytałem o kobiecie, która straciła swoje sny. Ja przeciwnie - śnię teraz pięknie, kolorowo i w dodatku pamiętam, co mi się śniło.

O ile inaczej wygląda teraz Pana życie - 3 lata po udarze?

- Zmieniło się diametralnie. Najbardziej żałuję, że nie mogę uprawiać zawodu... chyba że zostałbym mimem. Niestety, mimo że zbliżałem się do sześćdziesiątki, nie chciałem zwolnić, choć mój organizm sygnalizował, że żyję zbyt intensywnie. W końcu powiedział "stop". Teraz żyję na pół gwizdka. Pracy mam mniej, za to więcej czasu na pisanie i rodzinę, którą trochę zaniedbywałem.

Najbardziej cieszy się z tego szóstka wnuków. Żałuje Pan, że nie słuchał swojego organizmu?

- Nie! Gdybym mógł, to bym dalej żył tak jak kiedyś. Brakuje mi tej werwy, dziania się, tych wyjazdów z estradą.

Kalendarz był wtedy wypełniony przyszłymi zdarzeniami?

- Gdyby ktoś postronny do niego zajrzał, to by się uśmiał. Na jednej stronie "stosunki", na drugiej "seks", jeszcze dalej "party". I znowu "stosunki", "seks", "party". Grałem wtedy jednocześnie na kilku scenach: w Teatrze Komedia spektakl "Stosunki na szczycie", w Syrenie - "Polaków życie seksualne" na zmianę ze sztuką Grońskiego "Party". Do tego jeszcze estrada i prowadzenie programu telewizyjnego "Joker", który akurat mi zaproponowano.

Dobry okres w życiu aktora...

- W tym zawodzie tak jest: jak są propozycje, to się gra. Odpuszczenie na moment oznacza wypadnięcie z gry. Trzeba więc wykorzystywać takie momenty. Zresztą robiłem to, co lubiłem. Tego mi teraz najbardziej brakuje.

Ale występuje Pan w radiu?

- Kiedy tylko odzyskałem jako taką zdolność mówienia, moi koledzy Marcin Wolski i Marek Ławrynowicz zaprosili mnie do kontynuacji naszej cotygodniowej audycji "Zsyp" w I programie PR. Jestem im bardzo wdzięczny, podobnie jak kolegom aktorom, którzy nigdy nie okazali mi zniecierpliwienia. A przecież na początku trzeba było z mojego powodu wiele razy powtarzać nagrania. Teraz jak mam przed sobą tekst, to bardzo rzadko się mylę. Gorzej mówię, gdy muszę sam budować zdania, bo uszkodzeniu uległy także te części mózgu, które są odpowiedzialne za pamięć i kojarzenie.

Był Pan też lekko sparaliżowany?

- Na szczęście niedowład prawej strony szybko ustąpił. Mam tylko słabsze czucie z tej strony... dlatego do wanny wchodzę lewą nogą, żeby się nie poparzyć. Na formę fizyczną nie mogę narzekać. Natomiast jeśli idzie o psychikę... No cóż... jak ma się czuć człowiek, który codziennie wstaje z łóżka lewą nogą?

Co, poza wrodzonym optymizmem, pomogło Panu odzyskać formę ?

- Przede wszystkim żona, która opiekuje się mną tak troskliwie, że czasem aż jestem na nią zły. Poza tym rodzina, przyjaciele, no i lekarze. Na początku myślałem, że nie będzie tak źle, że szybko odzyskam przynajmniej 90 proc. sprawności i wrócę na scenę. Gdybym był sprzedawcą jabłek, mógłbym teraz w pełni wykonywać swój zawód, ale jestem aktorem. Pogodziłem się z tym, że już nie będę estradowcem, który sypie dowcipami jak z rękawa i na wszystko ma gotową odpowiedź. Teraz muszę dłużej zastanawiać się nad tym, co chcę powiedzieć. Na szczęście lepiej jest z pisaniem.

Pisanie książki było podobno formą terapii. Lekarz Pana do tego namówił?

- Nie tyle namówił, co nakazał. W ramach zajęć uruchamiających mowę i pamięć. Po udarze trzy miesiące spędziłem w szpitalu i byłem intensywnie rehabilitowany. Najpierw miałem za zadanie pisać zdania z trudnymi wyrazami. Potem terapeuta kazał mi pisać o swoim życiu - wszystko, co mi przyjdzie do głowy, co pamiętam. I pisałem. Zobaczył to któregoś dnia Marek Ławrynowicz i stwierdził, że to materiał na książkę. Wydawało mi się to nierealne - zapełnienie 16-kartkowego zeszytu zajęło mi przecież dwa miesiące! Pomogła mi żona Marka, Kasia Ciesielska. Nagrywała moje opowieści, spisywała, a potem układaliśmy to w całość. Tak powstała książka "Ręka, noga, mózg na ścianie".

Już pisze Pan następną?

- Nie mam wiele do roboty, więc piszę. Szkopuł w tym, że nie zawsze mi się chce i wynajduję sto innych zajęć, żeby tego nie czynić. Cierpię na syndrom pustej kartki. Trudno jest mi napisać pierwsze zdanie, bo ono od razu mi się nie podoba. Nie mam też nawyku, który mają pisarze, żeby systematycznie siadać do pisania i poświęcać na to kilka godzin dziennie. Jak już się przełamię, to po pewnym czasie dobrze mi idzie, ale boję się tej pierwszej godziny.

O czym będzie druga książka?

- To ma być taka wędrówka po Milanówku przemieszana z moimi wspomnieniami i z krótkimi informacjami o patronach ulic, po których chodzę codziennie z moimi psami. Taki spacer po moim mieście, po moim życiu, historii i literaturze. Mam już sporo materiału - trochę na papierze, więcej w głowie. Książka będzie miała tytuł "Spuszczony ze smyczy", a jej bohaterami będą między innymi psy, które spotykam podczas wędrówek.

Skąd taki tytuł?

- Bo ja też czasem czuję się jak pies spuszczony ze smyczy. Dawniej byłem ciągle w ruchu, często wyjeżdżałem, miałem poczucie wolności. Kiedy byłem gdzieś w trasie, tęskniłem za domem, ale po 2-3 dniach spędzonych w domu już zaglądałem w kalendarz, kiedy znów wyruszę na występy. Teraz to się zmieniło. Na potrzeby książki "Spuszczony ze smyczy" wymyśliłem motto: "Moja żona traktuje mnie jak psa - karmi, poi, a przede wszystkim pozwala wieczorem wyjść z domu". A poważnie... Ciągle jesteśmy z Ewą razem i w związku z tym czasem się kłócimy - co dawniej było nie do pomyślenia. Na szczęście nasze kłótnie dotyczą drobiazgów, bo widzenie świata mamy podobne. A poza tym godzenie się jest bardzo przyjemne.

Żona pewnie dba o to, żeby prawidłowo się Pan odżywiał?

- Ewa przestawiła cały dom na zdrowe żywienie. Inaczej bym nie przeżył, bo od 14 lat choruję na cukrzycę. Ale, o dziwo, okazuje się, że można jeść zdrowo i przy tym smacznie. Tyle tylko, że muszę to robić z zegarkiem w ręku.

Pana dzień jest poddany ścisłym rygorom?

- Tak. Przestrzegam nie tylko stałych pór posiłków, ale pilnuję przede wszystkim godzin pomiaru cukru oraz zastrzyków z insuliny. O 6 robię pierwszy pomiar i zastrzyk.

To ważne, bo tę porę lekarze nazywają syndromem świtu - zwykle rośnie wtedy poziom cukru. Potem kolejny pomiar i zastrzyk o 8. Praktycznie mierzę cukier co dwie, trzy godziny z przerwą nocną. Opuszki palców mam strasznie pokłute od ciągłych pomiarów... Ostatni raz badam poziom cukru o 22 - wtedy wstrzykuję insulinę o przedłużonym działaniu.

Nauczył się Pan żyć z cukrzycą bez większego problemu?

- Musiałem. Na szczęście tak zwany pen, którym robię zastrzyki, jest łatwy w obsłudze. Ma cieniutką igłę i w razie czego można zrobić zastrzyk nawet przez ubranie.

Jak Pan się dowiedział o tej chorobie?

- Przez dłuższy czas nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Czułem się źle, miałem nieustanne pragnienie - piłem więc i ciągle musiałem biegać do łazienki, co trochę utrudniało mi życie. W końcu poszedłem do lekarza. Były akurat moje imieniny - Andrzejki. Zaprosiliśmy około 50 osób, więc chciałem przełożyć badania, ale żona się uparła. I miała rację. Pojechałem do szpitala i kiedy zmierzyli mi poziom cukru, okazało się, że miałem 600 jednostek, podczas gdy norma wynosi 100... Oczywiście zostałem w tym szpitalu i nagle się rozkleiłem. Poczułem się strasznie słaby i naprawdę chory.

Od razu musiał Pan przejść na insulinę?

- Tak. Metodą prób i błędów ustalono mi w końcu dawki na trzy zastrzyki dziennie. Tak funkcjonowałem przez 10 lat. Do udaru.

Cukrzyca nie zatrzymała Pana w biegu?

- Nie! Wcale nie odpuściłem. Żyłem nadal bardzo intensywnie.

W końcu jednak trzeba było zwolnić. Znalazł Pan jakieś inne niż praca ujście dla swojej aktywności?

- Staram się uczestniczyć w życiu mojego miasteczka. Biorę udział w imprezach kulturalnych i akcjach charytatywnych organizowanych w Milanówku. Kiedyś była u nas Wigilia dla bezdomnych. Poszedłem tam pomagać - podawałem ludziom do stołu. Teraz angażuję się w pracę z młodzieżą z okolicznych szkół. Chcę stworzyć kółko teatralne i przygotować z nimi program poetycki według Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego "Teatrzyk Zielona Gęś". Wystąpimy z tym podczas wrześniowej akcji "Ogrody", która co roku odbywa się w Milanówku. Problem w tym, że w szkolnych teatrzykach są same dziewczynki. Na razie znalazłem tylko jednego chłopca, a do przedstawienia potrzebny jest jeszcze jeden, więc szukam dalej.

Może wychowa Pan jakiegoś przyszłego artystę?

- Nie mam takich ambicji. Chciałbym ich tylko zarazić zabawą w teatr. Podobnie jak ja w wieku 14 lat zostałem zarażony w kółku teatralnym w Pałacu Młodzieży. Na początku to była tylko zabawa. Potem stała się główną częścią mojego życia.

Wtedy postanowił Pan zostać aktorem?

- W latach 1992-1995, a więc w apogeum popularności "Polskiego ZOO", byłem tak znudzony ciągłymi wywiadami dla prasy i powtarzającymi się pytaniami o początki mojej kariery, że wymyśliłem sobie taką żartobliwą odzywkę: "Jak miałem 14 lat, postanowiłem zostać aktorem. I dopiero w zeszłym roku mi przeszło". Niestety, dziś ta wypowiedź nie brzmi jak żart.

***

Andrzej Zaorski

ur. 17.12.1942 r. w Piaskach koło Lublina. W 1964 r. ukończył PWST w Warszawie. Występował w wielu warszawskich teatrach (Kwadrat, Współczesny, Ateneum, Syrena, Narodowy, Powszechny, Komedia). Zasłynął jako kabareciarz. Współtworzył satyryczne programy telewizyjne i radiowe: "Studio Gama", "Polskie ZOO", "60 minut na godzinę", "Zsyp". W 1991 r. otrzymał Wiktora dla osobowości telewizyjnej. Po przebytym w 2004 r. udarze mózgu, który spowodował częściowy paraliż i utratę mowy, musiał zrezygnować ze sceny. Powrócił jednak do pracy w Polskim Radiu i nadal występuje w programie "Zsyp".

W najtrudniejszych chwilach wspiera go rodzina, żona Ewa i trzy córki: Ania, Jola i Ola. Pomaga też pisanie. Andrzej Zaorski napisał autobiograficzną książkę "Ręka, noga, mózg na ścianie", w której opisuje m.in. swoje zmagania z chorobą i proces wychodzenia z niej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji