Artykuły

Kontakt. Dzień trzeci

Są na festiwalach teatralnych takie dni, które człowiek chciałby jak najszybciej wymazać z pamięci. Tak najkrócej można określić poziom artystyczny trzeciego dnia tegorocznego Kontaktu - dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

Sztuka Petra Zelenki "Teremin" już w czytaniu wydaje się przereklamowaną błahostką. Historia wynalazcy Lwa Siergiejewicza Teremina, który współpracuje z radzieckim wywiadem niesie w sobie (szczególnie w dzisiejszej Polsce) moc bomby atomowej. Niestety decyzja Zelenki, by bardziej niż na powikłanych losach człowieka wciągniętego w tryby systemu skupić się na gagach sytuacyjnych i śmiesznostkach bohaterów, sprawiła, że dramat ograniczył się do przechodzenia od lewej do prawej kulisy (lub odwrotnie). Do tego doszło jeszcze słabe, sztampowe aktorstwo zespołu Teatru Dejvické. Gdy aktorzy kochają, to maślanym spojrzeniom nie ma końca, gdy się dziwią, ilość bruzd na czole zdaje się niepoliczona. Można by z tego stworzyć podręcznik mimiki Anno Domini 2007. Treści polityczno-społeczne pozostają nostalgiczną fabułką. Zamiast bomby atomowej zobaczyliśmy więc kilka strzałów z odpustowego pistoleciku na kapiszony.

Mogła to być egzystencjalna opowieść o niepoznawalności człowieka, gdyż Lew Teremin właściwie do końca pozostaje dla widza maską, spod której trudno wyłuskać prawdziwe motywy działania. Zresztą Zelenka nawet tutaj nie zaufał widzowi. Za każdym razem, gdy na scenie zaczynają dziać się zdarzenia szczególnie ważne, związane z ciemną stroną działalności Teremina, w tle płynie tajemnicza psalmodia. I wtedy już wiadomo, że przez szczeliny głośników przedziera się metafizyczne uniesienie i wszyscy powinni zrobić chóralne "Ach!", najlepiej wpisane w rytm psalmodii. "Oto człowiek" - ma pomyśleć sobie wtedy widz. A zrozpaczony widz siedzi, nudzi się i zasypia. Bo jak tu nie spać, gdy w trzygodzinnym spektaklu nie ma nawet jednej sceny ważnej, która odcisnęłaby jakikolwiek ślad na siatce mentalnej.

Niestety nie wiadomo także, z jakich przyczyna węgierski reżyser Géza Bodolay zabrał się za "Śmierć Dantona" Georga Büchnera. W zamierzeniu chyba spektakl miał być obrazem słynnego zdania Machiavellego, że w polityce nie sposób nie ubrudzić sobie rączek. Dlatego w węgierskiej inscenizacji ci, którzy wydają się najmniej winni (Robespierre), mają najwięcej na sumieniu. Niestety reżyser wybrał stylistykę teatralną co najmniej sprzed kilku dekad, a aktorstwo przypomina świetlicowe kółko teatralne.

Co chwilę na widowni zapalało się światło, żeby było jasne, że oto całe społeczeństwo przez palce przygląda się nędznym oszustwom władzy i nie robi nic, by temu przeciwdziałać. Efekt urzekający i zbawienny dla tego śmiertelnie nudnego, nędznego widowiska, zważywszy, że widz mógł w tym czasie oddać się lekturze lub obserwować reakcje innych. Przede mną drzemał słynny teatrolog W., obok mnie redaktorka M. dla rozrywki przełączała sobie różne możliwości tłumaczenia - przemówień Dantona słuchała po angielsku, śliskich wypowiedzi Robespierra po rosyjsku, by w nerwach i popłochu uciec z sali, gdy do czystości moralnej namawiał Saint-Just. Czyżby tak zadziałały na nią rewolucyjne idee moralne, że postanowiła od razu zamienić słowo w czyn? Dwa fotele dalej recenzentka J. obmyśla koncepty kolejnych tekstów, stosując się do nauk jakie wyniosła ze szkoły, że na złym spektaklu należy prowadzić bogate życie wewnętrzne, a w drugim rzędzie politolog D. oglądający spektakl z marsową miną, szukając w nim zapewne odniesień do obecnego rządu na Węgrzech i porównując je z historyczną wersją zdarzeń. I jam tam bywał, więc com widział spisałem.

Na zdjęciu: "Teremin", Teatr Dejvické, Praga, Czechy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji