Artykuły

Tragizm zszedł na psy

Zaczynał od scenariusza "Rejsu" i felietonów, a został klasykiem polskiej dramaturgii. Z Januszem Głowackim o tym, czym się różni dramat od tragedii i dlaczego Adam Michnik nie jest dobrym tematem na tragedię, rozmawia Mariusz Cieślik.

NEWSWEEK: Wydany właśnie wybór pańskich dramatów zatytułowany "5 i 1/2" obok tekstów zawiera także recenzje ze światowej prasy od Los Angeles po Tajpej. Wygląda na to, że przebył pan drogę typową dla prześmiewców i luzaków, o których wszyscy myślą, że tylko piszą dowcipy i łażą po knajpach, a potem się okazuje, że tworzyli historię literatury. Krótko mówiąc, że został pan klasykiem polskiej dramaturgii. JANUSZ GŁOWACKI: Zarzucano mi już gorsze rzeczy. - W Polsce spośród pańskich sztuk najwięcej pisano o "Antygenie w Nowym Jorku", ale chyba pańskim największym sukcesem było "Polowanie na karaluchy". - "Antygona" była bardziej gorzka i ponura. "Polowanie" jest łatwiejsze. Krytycy podkreślali, że to temat na tragedię, a ja napisałem komedię. O misplaced people, czyli ludziach nieprzystosowanych, wykluczonych. A emigracja to Ameryce wielki temat. Sztuka miała tam sześć wydań. Była zalecaną lekturą w college'ach i na uniwersytetach. No, a poza tym w Nowym Jorku reżyserował ją sławny Arthur Penn i grała oscarowa gwiazda Dianne Wiest To bardzo pomaga. Potem w samej Ameryce wzięło ją ponad 50 teatrów.

Która z inscenizacji pańskich sztuk była dla pana najważniejsze?

- "Kopciuch" w 1984 roku w Nowym Jorku. To była sprawa życia i śmierci. Pierwsza sztuka w Ameryce, w świetnym teatrze z Christopherem Walkenem, w reżyserii Johna Maddena - tego od "Zakochanego Szekspira". Jakby to była klapa, już bym się nie podniósł. Rozmawialibyśmy teraz o tym, jak się po Nowym Jorku prowadzi taksówkę.

Po tej premierze pańskie sztuki na dobre weszły w międzynarodowy obieg. W latach 80. i 90. zajął pan miejsce Sławomira Mrożka jako najczęściej wystawiany polski dramaturg na świecie. Który ze spektakli według pańskiej sztuki najbardziej pana zaskoczył?

- Prawie wszystkie. Kiedy wystawiono "Antygonę w Nowym Jorku" w Teheranie, to myślałem, że to będzie akcja antyamerykańska. Bohaterami są przecież bezdomni, czyli ofiary systemu. Ale tłumacz mi wyjaśnił, że z Irańczykami jest tak, że publicznie palą amerykańskie flagi na demonstracjach, a prywatnie mówią swojej miłości do Ameryki i to było widać w tym przedstawieniu. Z kolei w Teatrze Narodowym w Tajpej publiczność przed premierą "Kopciucha" odśpiewała hymn. To rytuał. Tajwańczycy tak są wdzięczni Czang Kaj-szekowi, e ich wyprowadził na wyspę z domu niewoli. Ostatnio "Czwarta siostra" w Kijowie to też było przeżycie. Nie wypada mówić, ale mam świadków, oklaski po każdej scenie, ludzie nie chcieli wyjść z teatru. Okrzyki: "Skąd pan to wiedział!", "Prorok!" bardziej pochlebnych nie cytuję. Ukraińcy uważali, że to sztuka o nich, o ich problemie z Rosją, że przewidziałem pomarańczową rewolucję. Za to w Polsce "Czwarta siostra" została przez krytyków zjechana i sponiewierana.

W Polsce pana sztuki nie mają ostatnio wielkiego powodzenia. Nie tylko "Czwarta siostra". Jak pan sądzi, dlaczego?

- Welcome home. Ale co ja się będę nad tym zastanawiał. Moje sztuki sobie dobrze radzą na świecie, więc nie wpadam w rozpacz. "Czwartą siostrę" grały teatry narodowe w trzech krajach.

W Nowym Jorku, Atenach, Paryżu, Chicago, Nowym Sadzie, Bratysławie, Budapeszcie, Sofii, na scenach w Niemczech, we wspomnianym Kijowie i w jeszcze paru miejscach. Dostała kilka nagród. Szykują ją w Stambule. Kupili w USA do filmu. Polska to wiadomo - trudny rynek.

Chodzi pan do teatru w Polsce?

- Rzadko.

A widział pan współczesny polski dramat czy ciekawą adaptację?

- Kiedyś w PRL napisałem takie opowiadanie "Coraz trudniej kochać".

To są listy erotyczno-polityczne działacza partyjnego na prowincji do jego kochanki nauczycielki. I on jedzie do Warszawy i pisze: "Poszedłbym do teatru na jakąś dobrą sztukę współczesną albo nawet na wydarzenie". Z tego, co obejrzałem i czytam, to wygląda, że u nas jest moda na "wydarzenia", a ja się na "wydarzeniach" okropnie męczę. Nie wytrzymuję publicystyki i wielogodzinnych przedstawień, zwłaszcza że teatralne krzesła są niewygodne. Oczywiście na świecie też są "wydarzenia", ale głównie na festiwalach offowych. A co do adaptacji, to mam wątpliwości, czy w ogóle warto przenosić powieści na scenę. Raz to wyszło Piscatorowi z "Wojną i pokojem". Ale tak ogólnie, to lubię w teatrze sztuki - rzetelne sztuki. Konstrukcja, postaci, psychologia, akcja. I takie staram się pisać. Ja osobiście bardzo zachowawczy jestem, niestety...

No to już wiemy, dlaczego pana nie wystawiają. Dziś modne są w Polsce sztuki innego typu. Pan powołuje się na wysokie koneksje - Sofokles, Szekspir, Czechów. Klasyczna forma, akcja, bohaterowie. Tymczasem wielu krytyków i dyrektorów teatrów uważa to za przeżytek.

- To pewnie mądrzy ludzie są. A wie pan, jaki pisarz jest najczęściej grany w krajach anglojęzycznych?

Szekspir?

- Tak, a drugi w kolejności Czechow.

Z takim podejściem to pan się w Polsce nie przebije. Dzisiaj dyrektorzy teatrów najchętniej wystawiają sztuki o nieprzystosowaniu społecznym: blokersi. homoseksualiści, biedni, narkomani. I oni mają ze swoim wykluczeniem problem wzięty z gazety i przedstawiony w formie bliskiej rozpisanemu na głosy artykułowi. Tak mniej więcej wygląda przeciętny współczesny dramat polski. Zna pan sztuki brutalistów?

- Widziałem Sarah Kane. Podobało mi się, że bohaterowie podcinają sobie żyły wśród okrzyków "fuck me" na zmianę z "love me".

Ale polscy reżyserzy, dramaturdzy i dyrektorzy teatrów wierzą, że to Szekspir,

bo tak przeczytali w "Gazecie Wyborczej".

I uważają, że na tym należy się wzorować.

- Szczęść Boże i na zdrowie. Mnie się bardzo podobają sztuki Martina McDonagha. W Polsce też są grane. "Porucznik z Inishmore" we Współczesnym - rewelacja. Ostatnio widziałem w Ateneum jego "Czaszkę". Pięknie grał nieżyjący już Jan Kociniak.

McDonagha wystawia się na całym świecie.

- Widziałem dwie jego sztuki w Nowym Jorku. I osobiste, i uniwersalne. Mieszka w małej irlandzkiej wiosce, pisze niby tylko o niej, ale jest w tym wszystko. Coś jak u Hrabala w "Barze Świat".

Jest w wyborze pańskich dramatów sztuka nawiązująca do Sofoklesa - "Antygona w Nowym Jorku", inna nawiązuje do Szekspira - "Fortynbras się upił",

a kolejna do Czechowa - "Czwarta siostra". To by znaczyło, że spróbował się pan zmierzyć z trzema największymi gigantami w historii dramatu.

- Jan Kott gdzieś napisał, że podziwia moją bezczelność i odwagę.

A nie bał się pan, że krytycy napiszą, iż do Szekspira to panu daleko. I lepiej, żeby pan sobie dał z dramatem spokój?

- Pewnie, że to rodzaj prowokacji. Moje sztuki to nie są żadne nowe wersje tamtych dramatów, tylko ironiczne aluzje. Jakoś to nikomu na świecie nie przeszkadzało. Na ogół rozumiano, o co mi chodzi.

O co?

- No, żeby pokazać, co się porobiło z wartościami. Jak na skutek manewrowania nimi przeszły w fazę cynizmu. Utonęły w kłamstwie i hipokryzji. Spsiały.

Tragizm spsiał?

- I to jak. Antygona u Sofoklesa musiała dokonać wyboru pomiędzy prawem ludzkim i boskim. Te wartości traktowane są absolutnie serio. A dzisiaj? Niebo pochmurne, Boga słabo widać, a prawo zastąpił porządek pilnowany przez policję. No to ja sugeruję, by nie słuchać tych wszystkich bredni, tylko się wsłuchiwać w siebie. Żeby się posługiwać własnym instynktem moralnym.

Tak jak robi moja rozpaczliwie spragniona miłości portorykańska Antygona - Anita.

Myśli pan, że dziś nie zdarzają się takie tragiczne konflikty, jak u Sofoklesa, że świat do tego stopnia upadł?

- Na brak tragicznych sytuacji i konfliktów nie można narzekać. Ale tragizm to nie to samo co tragedia. Tragedia to konstrukcja, wymagająca matematycznego porządku. Jeżeli A, to B i tylko jeżeli A, to B. Wymaga zderzenia oczywistych i rzeczywistych wartości. A te się pogubiły. Stały się elementem gry, sztonami w politycznym kasynie. I dlatego ja nie piszę tragedii, tylko tragikomedie. Zamieszanie w wartościach zaczęło się po II wojnie i Holocauście. Wtedy nie bez powodu powstał teatr absurdu. Moja "Czwarta siostra" to taka komedia, w której najczęściej pada zdanie: "Jestem w depresji".

Jak na komedie, to pańskie sztuki są dość nieprzyjemne. Śmiech najczęściej zamiera na ustach.

- Taką mam nadzieję.

Mówi pan, że tragizm spsiał. Czyżby w Polsce spsiał najbardziej? Od ćwierć wieku nie napisał pan sztuki o naszym kraju. "Czwarta siostra" opowiada o Rosji. Nie widzi pan tematów w Polsce? Bohatera dramatycznego? Na przykład Adam Michnik?

- Adam Michnik to coś dla Dostojewskiego. Bardzo się ożywiłem, jak go W Polsce złapano za obie nogi i pociągnięto do dołu. Z sumienia narodu przekwalifikowano na źródło wszelkiego zła. Zacząłem zacierać ręce - jest temat na tragedię! Ale, niestety, jest też kłopot. Bo Adamowi, jak na bohatera tragicznego, o wiele za dobrze się powodzi. Obsypują go nagrodami na całym świecie, wielbią, wykłada na najbardziej prestiżowych uniwersytetach amerykańskich. To mi rozwala doskonałą konstrukcję.

A lustracja?

- Tragifarsę pewnie by się dało zrobić. Ale nie ma po co, bo to idzie codziennie w telewizji w mistrzowskim wykonaniu. Jest taka znana anegdota, że Franz Fiszer, międzywojenny z lekka filozof i mistrz paradoksów, powiedział kiedyś przy kawie w Ziemiańskiej: - Żeby w Polsce zapanował porządek to się powinno rozstrzelać 200 tysięcy łajdaków. Ktoś zapytał: - A jak się tylu nie znajdzie? - A to się dobierze z uczciwych. To jedyne co mam na temat lustracji do powiedzenia.

Od pańskiego zagranicznego debiutu 25 lat temu żaden nowy dramaturg z naszego kraju nie przebił się za granicą. Czy to się bierze stąd, że Polska nikogo już nie interesuje, czy może nasza dramaturgia jest słaba?

- To jest skandal! Nasz kraj tyle wycierpiał. Liga Polskich Rodzin powinna niezwłocznie interweniować w tej sprawie w Brukseli.

A może pan miał szczęście, bo pojawił się w odpowiednim momencie, kiedy Polska była przez chwilę gorącym tematem.

- No niech będzie, że do sukcesu "Kopciucha" zaniósł mnie na rękach generał Jaruzelski. Ale przy "Polowaniu na karaluchy" już byłem na swoim. Poza tym, wie pan, ja od dłuższego czasu próbuję nieśmiało zwrócić uwagę, że nie piszę tylko i wyłącznie o Polakach, ale bardziej ogólnie, o ludziach. Oczywiście, że miejsce akcji ma duże znaczenie. Dlatego wybrałem park w Nowym Jorku

czy Moskwę.

Skoro nawet dla pana Polska nie jest dziś dobrym miejscem akcji dla sztuki czy filmu, to trudno się dziwić, że mało kogo za granicą nasz kraj interesuje. Nie jest już nawet egzotyczny, bo właściwie jest już taki sam, jak wszystkie inne kraje Zachodu. A nasze konflikty, z lustracją ne czele, mało komu wydają się zrozumiałe.

- Pan przeczernia. Ja bym bronił polskiej egzotyki. Rzeczywiście w Stanach nikt się nami nie interesuje, ale w Europie mamy całkiem niezłe publicity.

W pewnym sensie...

- No właśnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji