Artykuły

Mewa rozszarpana przez dwa teatry

"Mewa" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Kaliska "Mewa" to spektakl podzielony tak głęboko jak polskie środowisko teatralne. Niezły teatr nowoczesnych form zderza się z niezłym teatrem psychologicznym, które zamiast dialogować ze sobą, usiłują się zdominować i zakrzyczeć.

Cóż bardziej hollywoodzkiego niż przyjęcia nad basenem? Słońce jak najdroższy reflektor z planu filmowego, niedoszłe i przebrzmiałe gwiazdy na leżakach, syntetyczne, nierealne kolory drinków. Jeśli ktoś za kilkaset lat odkopie te kalifornijskie raje, znajdzie świat, w jakim Grzegorz Wiśniewski umieścił swoją "Mewę". Z basenu pozostały gruzy, ostatnie gwiazdy odeszły lub zestarzały się. Nad brzegiem od czasu do czasu gromadzą się tylko życiowi rozbitkowie, niemodni, niemedialni, niezdolni już do uśmiechu na zawołanie fotoreportera. Nowy gatunek ludzi niepotrzebnych.

Fałszywe piękno

Na tych ruinach Konstanty Trieplew (Bartosz Turzyński) spróbuje wystawić spektakl wyśmiewający ideę piękna na pokaz ("Antyklimaks" Wernera Schwaba). Piękna, które choć fałszywe i w rozsypce, nadal pozostaje normą dla sztuki. Aby osiągnąć brzydotę najwyższej rangi skłoni młodziutką Ninę Zarieczną (Izabela Gwizdak), by w kostiumie nagiej, szpetnej kobiety tarzała się we krwi, rozbijała o ściany, pluła tortem i jak parodia Marilyn Monroe śpiewała sobie bełkotliwe "Happy Birthday". Mało fabuły, dużo cielesności, fizjologii, zaplątanych wywodów. Przedstawienie Konstantego można umieścić w kronikach jako model stereotypowego wyobrażenia o sztuce nowoczesnej (wyobrażenia w stylu: "plują, panie, rzygają i w ogóle wszystko im widać..."). Stereotypowa jest również reakcja widzów, którzy bronią się przed niezrozumiałą formą śmiechem, docinkami lub ucieczką.

Zderzenie obcych światów

Te dwa światy: brutalistów i tradycjonalistów, są od siebie tak samo odległe jak dwa spektakle, które reżyser wrzucił jednocześnie na scenę. Jaskrawa, zgeometryzowana scenografia, oprawa muzyczna, fragmenty scen i wypływające co jakiś czas fragmenty Schwaba należą do teatru z takimi samymi aspiracjami, jakie miał Konstanty: aspiracjami do nowoczesności. Stąd szereg wklejek i zapożyczeń: rozświetlone, kolorowe tło a la Wilson, trochę teatru tańca w wykonaniu Maszy (Małgorzata Kałędkiewicz), kostium-lala jakby z Kleczewskiej, zsuwające się ściany jak... z lepszych spektakli Grzegorza Wiśniewskiego. Z kolei gra aktorska i rozłożenie akcentów fabularnych to stary, dobry teatr psychologiczny. Odcinając się od burzy kształtów i barw, odnaleźć w nim można przejmującą postać Piotra Sorina (Stanisław Michalski), schorowanego starca, który wbrew wszystkim trzyma się jeszcze życia i marzeń. Zziębnięty, potargany, spragniony serdecznego dotyku, ma w spojrzeniu naiwność i zachłanność porzuconego dziecka. W tym teatrze uczuć i nastrojów ciekawie wypada także skontrastowanie ról Niny i Maszy, czyli infantylnego dziewczątka i kobiety świadomej swojego bólu, ale nieświadomej swoich artystycznych możliwości.

Oba style teatralne wydają się mieć na tyle silny motor wewnętrzny, by rozpędzić się do zawrotnych prędkości, pociągnąć spektakl, zaangażować publiczność. Zestawione razem całą energię tracą jednak na wzajemnym zderzaniu się i wyrzucaniu z toru. Spektakl nie tyle więc mówi o różnicy między stylami teatralnymi reprezentowanymi przez Konstantego i jego matkę gwiazdorkę (Daniela Popławska), ile powiela grzechy publicznej debaty o teatrze. Ona także rozbita jest na dwa nieprzystające do siebie światy, które zamiast wzajemnie słuchać i uzupełniać, nieustannie na siebie nacierają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji