Artykuły

Nieudana premiera

"Edmond" w reż. Zbigniewa Brzozy w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

"Edmond" Davida Mameta to druga, po wystawionym w łódzkim Teatrze im. Jaracza "Bizonie", sztuka amerykańskiego dramaturga na tej scenie. Trzeba przyznać, że anglojęzycznych pozycji ofertę teatr ma bogatą. Ale ostatnia propozycja może tylko wspomagać ilość, nie jakość.

Mamet w "Edmondzie" rozprawia się z rozkładem moralności mieszczańskiej, ale, co zaskakuje, w finale, gdy już bohater jest zdegenerowany i złamany - pochyla się nad nim, ukazując, może po raz pierwszy w istocie swojej, człowieka. Bo Edmond to człowiek z nazwy, to taki no name, który pewnego ranka łudząc się odmianą życia, opuszcza niekochaną żonę i stacza w wędrówce po burdelach (swoją drogą uproszczenie komiksowe, niegodne wysokiej dramaturgii), by w przypływie emocji zarżnąć dziewczynę, która zdecydowała się iść z nim do łóżka. W więzieniu Edmond trafia do celi bezwzględnego faceta, a przy tym wiejskiego filozofa, któremu musi świadczyć usługi seksualne. A w finale, zdaje się, jest już w nim zakochany.

Wszystko dobrze, no, prawie dobrze, tylko po co? Na to pytanie realizatorzy widowiska nie odpowiadają. Reżyser Zbigniew Brzoza nie poradził sobie ze strukturą (inna rzecz okropnie niewygodną, bo "Edmond" to dramat w sumie niesceniczny) tekstu, poszczególne mozaikowe epizody rozdymając emocjami zupełnie nie na miejscu. Tu w sukurs reżyserowi przyszedł kompozytor: Jacek Grudzień upisał monstrualnie pretensjonalne dzieło, w sam raz do filmu gotyckiego w poetyce Hollywood. Wybrzmiewa ono podczas każdego wyciemnienia rozdzielającego poszczególne epizody, umieszczone w klatkach za półprzezroczystymi szybami. Scenografia Marcina Jarnuszkiewicza zgodnie z intencjami reżysera sortuje dramat, miast go scalać, odwodzi od przebiegu logicznego myślenia. Tu zamiast z niczego coś, z niczego staje się nic.

Do wypaczeń interpretacyjnych (również w prowadzeniu ról epizodycznych i roli tytułowej) dodać wypada reżyserowi brak konsekwencji stylistycznej. Rzutuje to nie tylko na estetykę spektaklu (utrzymaną w konwencji eksperymentalnego wieczoru Teatru Telewizji sprzed lat dziesięciu), ale też na jego wiarygodność. Dam przykłady, bo winien to jestem reżyserowi: Mariusz Jakus dokonuje wręcz naturalistycznych ablucji z użyciem wody w miednicy, Ireneusz Czop przeżywa wstrząs, jakże oryginalnie trzymając dobrą minutę głowę we wiadrze z wodą, za to gdy kocha się z Katarzyną Cynke to ubrany jest w spodnie, a ona w majtki i jego koszulę. "Edmond" Brzozy jest tak samo prawdziwy, jak te sceny.

Żal było mi aktorów, którym Brzoza narzucił styl gry dramatyzująco-wstrząsający, zamiast migawkowy - zgodnie z charakterem epizodów, poprzebierał w peruki, plastikowe palta, nurkowe futra. Nie wiem, dlaczego aktorzy tej klasy, co Urszula Gryczewska, Anna Sarna, Kamila Sammler, Ewa Wichrowska, Andrzej Wichrowski, Michał Staszczak, Mariusz Saniternik musieli fatygować się w tym spektaklu niekonsekwencji. Ale i tak w najgorszej sytuacji był Ireneusz Czop, uszlachetniający graną przez siebie postać zupełnie niepotrzebnie, i niepotrzebnie wystawiający swój znakomity talent na tak wątłą próbę, jaką jest "Edmond".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji