Muzyka otwiera wyobraźnię
- Krzysztof Jasiński jako reżyser doskonale wie, że nie potrafiłabym go oszukać. Każdy fałsz w mojej grze wyczuje od razu. I doskonale wie, kiedy mogę coś zrobić lepiej. Takim niezwykle ciężkim sprawdzianem był właśnie Beckett - mówi krakowska aktorka BEATA RYBOTYCKA.
Rz: Telewidzowie znają panią przede wszystkim z prezentowanych przez lata w Dwójce benefisów Teatru STU. Czy nie miała pani wrażenia, że muzyka zdominowała inne pani osiągnięcia artystyczne?
Beata Rybotycka: To był w dużym stopniu świadomy wybór. Przez dziesięć sezonów byłam aktorką Starego Teatru. Tam miałam okazję pracować ze wspaniałymi artystami. W którymś momencie pojawiły się jednak ciekawe propozycje muzyczne. A ponieważ teatr jest małżonkiem zazdrosnym i niechętnie wypuszcza aktora spod swoich skrzydeł, zdecydowałam się na separację i zostałam wolnym strzelcem. Dziś wiem, że było mi to potrzebne, bo w spektaklach muzycznych czułam się jak ryba w wodzie i dopiero przed czterema laty zaczęłam znów marzyć o scenie dramatycznej.
Jako śpiewająca aktorka otrzymuje pani znakomite recenzje, a mimo to powiedziała pani w jednym z wywiadów: "Lepiej pływam, niż śpiewam".
- Mówiłam to trochę żartem, bo myślę, że dłużej mogłabym płynąć, niż śpiewać. A poza tym muzyki nigdy nie uczyłam się zawodowo, nie mam w tym kierunku wykształcenia. Najwięcej dała mi krakowska szkoła teatralna, a przed wszystkim zajęcia z panią Martą Stebnicką, którą do dziś uwielbiam i traktuję jak swego mistrza.
Doświadczenia teatralne i muzyczne najbardziej zaprocentowały w pani ostatniej premierze w Teatrze STU, czyli roli Winnie w "Szczęśliwych dniach" Becketta...
- Kiedy pojawiła się propozycja zagrania tej postaci, byłam przerażona. Potem jednak Krzysztof Jasiński opowiedział mi o swej koncepcji i dowiedziałam się, że Winnie będzie w tym spektaklu śpiewaczką, a Willie - towarzysz jej życia - akompaniatorem. Zobaczyłam w tym logikę i zrozumiałam, że może się udać. Zwłaszcza że w roli akompaniatora wystąpił Konrad Mastyło, z którym pracuję od wielu lat.
Skąd pomysł, że Winnie jest śpiewaczką?
- To była od początku koncepcja reżysera. Winnie mówi: "Smutek po stosunku - to znane, oczywiście. Tak, to się zna i jest się na to przygotowanym. Ale po śpiewie?". Tak może powiedzieć tylko zawodowa śpiewaczka. Poza tym ona i jej akompaniator to para nierozłączna. Nie mogą mieć separacji, ani cichych dni. Są parą na śmierć i życie. Dowiedziałam się, że Krzysztof Jasiński planował tę realizację wiele lat temu. Wtedy myślał o innej aktorce. Mimo że do premiery nie doszło, z pomysłu nie zrezygnował. Teraz przypomniał mi o tamtych planach, mówiąc, że dojrzałam do realizacji tej koncepcji.
Spektakl wydaje się skrojony na pani miarę, bo oprócz dramatyzmu chyba po raz pierwszy w Becketcie jest tak dużo muzyki, która buduje niezwykły nastrój tej opowieści.
- Na wprowadzenie muzyki musieliśmy otrzymać specjalną zgodę spad kobierców Becketta. W oryginale Winnie, mówiąc o śmierci i przemijaniu, cytuje wiersze angielskich po etów, które dla Brytyjczyków są bardzo znanymi cytatami i otwierają ich wyobraźnię. Dla polskiego widza tak wcale być nie musi. Reżyser postanowił więc odnieść się do naszej wyobraźni i wraz z Konradem Mastyło wplótł w opowieść mej bohaterki cytaty z Brela, Agnieszki Osieckiej, Grechuty. Ten Beckett jest więc taki bardzo krakowski...
I są w nim czasem echa Piwnicy pod Baranami. Jak trafiła pani do szacownego grona kabaretowych artystów?
- Opowieść będzie jak z XIX wieku. Był taki moment, że pochorowały się wszystkie aktorki i piosenkarki Piwnicy i Piotr Skrzynecki, który znał mnie od lat, zaproponował nagłe zastępstwo. Pamiętałam dobrze to jego częste: "A niechże pani przyjdzie, niechże pani przyjdzie", którym kończył niemal każde nasze spotkanie. Długo nie miałam śmiałości, by się zdecydować, wtedy jednak uznałam, że sytuacja jest poważna. Przyszłam i zostałam na zawsze.
W Piwnicy szybko zyskała pani uznanie, a numerem popisowym okazała się m.in. Lutka Śmieszka, która była majstersztykiem aktorskim i rozśmieszała widzów do łez.
- Narodzinom Lutki towarzyszył najwyraźniej jakiś chochlik. Janina Garycka, która dla Piwnicy przygotowywała scenariusz programu "Z życia królewskiego Wazów", sięgała do starych kronik. Bohaterką jednej z opowieści, do której muzykę pisał Grzegorz Turnau, była pewna "wesolutka śmieszka". Kartka papieru z tekstem utworu była jednak naderwana i zamiast "wesolutka śmieszka" było napisane "lutka śmieszka". Postać od razu nam się spodobała i uznaliśmy, że Lutka to jej imię. Widzowie tę postać także polubili i po każdym wykonaniu piosenki domagali się bisów. Tworząc Lutkę, wymyśliłam sobie, że będzie miała wysuniętą szczękę i bardzo się ucieszyłam, gdy potem przeczytałam, że Habsburżanki miały spore problemy ze zgryzem.
Jest pani żoną znanego reżysera, aktora i animatora kultury Krzysztofa Jasińskiego. To pomaga czy utrudnia grę w reżyserowanych przez niego spektaklach?
- Jest i tak, i tak. Znamy się na tyle dobrze, że Krzysztof jako reżyser doskonale wie, że nie potrafiłabym go oszukać. Każdy fałsz w mojej grze wyczuje od razu. I doskonale wie, kiedy mogę coś zrobić lepiej. Takim niezwykle ciężkim sprawdzianem był właśnie Beckett. Na początku przeżywałam bardzo trudne chwile, żartowałam, że to wszystko zakończy się rozwodem. Na szczęście w najbardziej newralgicznych momentach Krzysztof wykazał cierpliwość, a ja spokój. Staraliśmy się też nie prowokować drugiej strony. Krzysztof jako reżyser jest bardzo wymagającym partnerem. Wiem jednak, że dużo się od niego uczę i bardzo mu ufam.
A jak znosi pani syndrom żony reżysera i dyrektora teatru? Czy trzeba stale udowadniać, że o obsadzie decydowały względy artystyczne, a nie rodzinne?
- Staram się zachować zdrowy rozsądek. Pogodziłam się, że nieprzekonanych i tak nie przekonam. Kto będzie chciał, będzie miał i tak swoje zdanie. Na szczęście wielu pamięta mnie ze Starego Teatru, w którym pracowałam zanim zostałam małżonką Krzysztofa. Powiem więcej - moja droga artystyczna rozpoczęła się od propozycji współpracy z Krzysztofem Jasińskim. Wtedy ją odrzuciłam i trafiłam na dziesięć sezonów do Starego Teatru. Dopiero potem do niej wróciłam.
Zanim Krzysztof Jasiński obsadził panią w Becketcie, była fredrowska "Zemsta" i brawurowa postać Podstoliny. W pani wykonaniu była to dama z Kresów.
- Jest takie powiedzenie, że kiedy aktor ma dobrze skrojone buty, to wie, jak ma grać. Mnie ten pomysł reżysera bardzo się spodobał i w dużym stopniu ustawił tę postać. Poczułam ją i polubiłam, bo był to też w pewnym sensie ukłon w stronę mojej rodziny. Ponieważ mój tato pochodzi ze Wschodu, a mama ze Śląska, zawsze się śmiano, że jako pół-Ukrainka i pół-Ślązaczka mam czarne podniebienie i wielkie zamiłowanie do muzyki. Do dziś rodzice uwielbiają śpiewać. Mama ma piękny sopran, a taty bas słychać znakomicie zwłaszcza w kościele podczas mszy świętej.
Ale mimo muzycznych fascynacji rodzice postanowili oddać panią do szkoły baletowej.
- Rzeczywiście już jako pięciolatka tańczyłam w ognisku baletowym w Gliwicach. Spędziłam tam 10 lat i nigdy nie planowałam być aktorką. Okazało się, że na primabalerinę jestem za gruba i za wysoka, koledzy więc nie mieli szans mnie podnieść. Uznałam, że niewiele zdziałam w tym zawodzie, i pomyślałam o aktorstwie, choć balet zawsze pozostał moją wielką miłością. Staram się nie opuszczać żadnej ważnej premiery.
Jaką aktorkę widzieli w pani profesorowie szkoły teatralnej?
- Pani profesor Anna Polony, która uczyła mnie scen klasycznych, widziała mnie jako aktorkę dramatyczną. Najlepszym dowodem było to, że obsadzała mnie w rolach Kleopatry i Mirandoliny.
Ostatnio dzięki Winnie, Podstolinie i Marii Lebiadkin z "Biesów" nadrabia pani zaległości w teatrze dramatycznym. Ciągle jednak nie upomina się o panią film. Awarto przypomnieć, że wystąpiła pani nawet w "Liście Schindlera"...
- To była dla mnie przygoda życia. Pojechałam do Hollywood, by w studiu wytwórni Fox nagrać piosenkę "Miłość ci wszystko wybaczy", i spotkałam się z Johnem Williamsem, kompozytorem muzyki do filmu, laureatem Oscara. Kiedy pokazałam mu nuty utworu, on zagrał go na fortepianie i nie ukrywając zachwytu, spytał, co to za piosenka. Powiedziałam mu, że utwór Henryka Warsa do słów Juliana Tuwima to jeden z wielkich przebojów legendarnej polskiej artystki Hanki Ordonówny, która pisała w pamiętnikach, że całe życie marzyła, by pojechać do Hollywood. On popatrzył na mnie, poklepał po ramieniu i odrzekł: "No widzisz, spełniłaś jej marzenie".
***
Dużą popularność przyniósł jej udział w telewizyjnych benefisach Teatru STU. Śpiewa tam z powodzeniem największe przeboje polskie i światowe. Niemal z marszu trafiła do Piwnicy pod Baranami, gdzie stała się jedną z gwiazd. Śpiewała też w słynnych "Nieszporach Ludźmierskich" Jana Kantego Pawluśkiewicza.
Muzyka zawsze była jej wielką pasją i w pewnym okresie zdominowała scenę dramatyczną, choć jako absolwentka krakowskiej PWST przez dziesięć sezonów grała z powodzeniem na deskach Starego Teatru w spektaklach Jerzego Jarockiego, Filipa Bajona, Jerzego Stuhra, Anny Polony. Poza sceną i śpiewem ma wiele innych pasji: świetnie pływa, uwielbia szybką jazdę motocyklem, zajmuje się konserwacją zabytkowych mebli. Wprawiła niegdyś w osłupienie jednego z pasażerów PKP, gdy w skórzanym kombinezonie sportowym weszła do przedziału, a następnie sięgnęła do plecaka, wyjęła zeń robótkę i zaczęła szydełkować. Ostatnio znów zatęskniła za sceną i w Teatrze STU zagrała brawurowo Podstolinę w "Zemście" oraz Winnie w "Szczęśliwych dniach" Becketta. Spektakl okazał się wydarzeniem i 19 maja zagrany będzie gościnnie w warszawskim Teatrze Na Woli.