Artykuły

I to by było na tyle

Po spektaklach STS-u artyści robią sobie własny kabaret. W bocznej salce przy barze, tylko dla znajomych. Tam JAN TADEUSZ STANISŁAWSKI zaczyna wygłaszać pseudofilozoficzne wykłady. Pierwszy - "Mniemanologia stosowana. Śmiertelnie obrażeni, czyli prolegomena do wszelkiej mniemanologii" - wziął się z gazetowej notki, że ktoś doznał obrażeń ciała na przejściu dla pieszych.

Motto: "Wiedz teraz, widzu kochany,

Że to jest zez sterowany.

Prawym ją raz, lewym ją raz,

By prawda nie poszła w las".

Zdarza się za Gomułki w Warszawie striptiz, zwykle w kinie przed seansem filmowym. Ale jaki nędzny. Dziewczyna zdejmuje stanik - i pokazuje plecy. Już-już ma zdjąć majtki - i gaśnie światło.

Tak opisuje to Jan Tadeusz Stanisławski w autobiografii "Zezem. O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia". A dalej o striptizie, który w 1957 roku pokazuje jego pierwszy kabaret - Stodoła.

Obcięty koniec

Program nazywa się "W tym szaleństwie jest metoda". Jest w nim "i czeska stara piosenka, i najnowsze piosenki Marino Mariniego z polskim tekstem, i parodia Hamleta, i łzawy taniec, i bredzenie o egzystencjalizmie, i radziecki rock and roll".

"Rak, rak zawtra - siewodnia

Rak, rak w szirakich spodniach".

A publiczność się zaśmiewa, bo wiadomo, że modne są spodnie wąskie jak rurki makaronowe.

Albo wariat biega po scenie i wywija toporem do mięsa. Po serii wymachów wrzeszczy: "Ja jestem Generalissimus". To numer Janka Stanisławskiego. Publiczność się pokłada, że tak dowala Stalinowi.

Ale wszyscy czekają na striptiz. Dziewczyna ma na imię Baśka, pozuje do aktów na Akademii Sztuk Pięknych. Rozbiera się spokojnie, bez tanecznego uwodzenia. Ściąga z siebie wszystko, przechadza się parę razy po scenie, siada na krześle i gaśnie światło.

A za chwilę zapala się znowu i widzom wydaje się, że śnili. Na scenie nie ma ani dziewczyny, ani nawet jednej szmatki, bo zaraz po zgaszeniu światła trzy osoby wchodzą na scenę na czworakach i zbierają elementy garderoby. Żeby mieć wolne ręce, pończochy i stanik trzymają w zębach. Ale był ubaw, jak raz światło zapaliło się, zanim zdążyli zejść.

Krzysztof Teodor Toeplitz pisze w "Nowej Kulturze": "Wielkie mi hallo, że jakaś dziewczyna rozebrała się w Stodole. Jakby się to mało polskich dziewuch po stodołach rozbierało". Ale hallo jest wielkie, Warszawa dyskutuje o striptizie, niektórzy widzowie przychodzą po wielekroć właśnie na ten numer.

Po wakacjach Baśka znika z kabaretu, aż raz przychodzi towarzysko przed występem. Biczycki rzuca:

- A może byś dzisiaj striptiz zrobiła?

- Nie mam odpowiedniej bielizny.

- My ci pożyczymy - to jedna z koleżanek, Baśka Bończakówna.

Publiczność jęknęła z zachwytu, kiedy na scenę wyszła striptizerka. Wszystko szło dobrze do stanika, bo Baśka za nic nie mogła go rozpiąć.

Bończakówna: - Rany boskie, ja jej dałam francuski stanik!

Baśka szamocze się na scenie. Publiczność rechocze, bo myśli, że to taki żart. Baśka chichocze.

- Jasiek! Łap nożyczki, podejdź do niej, coś zagraj i przetnij ten cholerny stanik - Biczycki krzyczy do Stanisławskiego.

Królestwo za nożyczki! Któraś z aktorek wytrząsa z torebki nożyczki do paznokci. Tylko co tu zagrać? Krawca, fryzjera? Reżyser pogania, Janek już-już ma wkroczyć na scenę... Ale techniczny na drugim końcu sali nie wytrzymuje nerwowo i gasi światło.

Jęk zawodu. Tak kończy się pierwszy prawdziwy striptiz Peerelu.

Socjalistyczna chorągiewka

Gdyby Hitler odwlókł atak na ZSRR o trzy dni, nie byłoby tej historii. Armia niemiecka atakuje 22 czerwca 1941, a 24 czerwca rodzina Stanisławskich z Wołynia miała zostać wywieziona do łagru, byli na liście proskrypcyjnej NKWD. Janek ma wtedy pięć lat.

Po wojnie trafia do Gostynina, a Janek z gruźlicą do sanatorium. Kiedy tylko nie leży w łóżku, rwie się do walki, jest aktywistą ZMP, jeżdżą na wieś zwalczać analfabetyzm. A opór był, czasem aktywistów przepędzano, a raz wyszła do nich dziewczynka z wielką torbą gruszek i prośbą: "Proszę babci nie uczyć czytać, to taka dobra kobieta". Co było najatrakcyjniejsze w takich wyjazdach? Noc na sianie z dziewczyną.

Rodzice krzywo patrzą na zaangażowanie syna w budowę socjalizmu. Ojciec przed wojną był nauczycielem na specjalnym stypendium marszałka Józefa Piłsudskiego. A syn wyrasta na komunistę.

Przed październikiem 56 Stanisławski zdaje na dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, ale nie zostaje przyjęty z braku miejsc i trafia na ekonomię polityczną. Chodzi do teatrów, działa w Dyskusyjnym Klubie Filmowym, raz przychodzi tam reżyser Jerzy Horoszkiewicz, mówi, że zakłada kabaret.

- Nie potrzebuje pan elektryka albo kurtyniarza?

- Niech pan przygotuje jakiś wiersz i przyjdzie.

Janek deklamuje "Kaczkę dziwaczkę" i parę wierszyków, które czytywał młodszej siostrze. Zostaje aktorem. Charakterystycznym.

Trafia raz na bal maskowy studentów ASP. Przewraca ubranie na drugą stronę i udaje żebraka, podchodzi do stolików po datek, wygłupia się. Staje jak wryty na widok dziewczyny w obcisłym czarnym trykocie i meloniku.

Krystyna Sienkiewicz też go zapamiętała: - Nie miał maski, tylko okulary. Szczupły, uśmiechnięty, wyglądał jak inteligent z rosyjskich filmów. Tańczyliśmy.

Przychodzi odwilż i Stanisławski na jeden dzień staje się dziennikarzem. Pisze do tygodnika "Po prostu" rozliczeniowy list: "Odtąd nie ma dla mnie żadnych autorytetów, od sekretarza POP począwszy, na sekretarzu KC skończywszy". Redakcja zamieszcza tekst na pierwszej stronie z tytułem "Czy jestem chorągiewką?".

Czekając na Bardot

Na trumnie siedzi dwóch studentów.

- Co robicie? - pytają ich Gogo i Didi, bohaterowie sztuki Becketta "Czekając na Godota", która w 1957 roku bije rekordy popularności w Teatrze Współczesnym.

- Czekamy.

Długa nudna cisza.

- A panowie?

- Też czekamy.

Cisza.

- Na co panowie czekacie?

- My czekamy na Godot.

- A my na Bardot.

To pierwszy tekst kabaretowy napisany przez Stanisławskiego. W kabarecie Stodoła są przekonani, że teraz już nie ma co się zajmować polityką, bo towarzysz Wiesław wprowadza demokrację bez wypaczeń i dobrobyt. Czekają na Brigitte Bardot, francuskie filmy, amerykańską muzykę, zachodnie ciuchy.

A że do 1959 roku nie za bardzo się doczekali, biorą na warsztat "Ubu Króla" - anatomię władzy, sztukę Alfreda Jarry'ego, która dzieje się "w Polsce, czyli nigdzie". Bogusław Choiński i Jan Gałkowski przerabiają ją na ówczesne realia. Stanisławski gra cara.

Najbardziej brawurowy moment to przerobiony "Alarm" Broniewskiego.

"Ktoś biegnie po schodach, łubudu-łubudu, piii...

Skrzypnęły gdzieś drzwi.

Zeppelin, zeppelin nad mostem Kierbedzia,

Już niebem potwornych motorów huk jedzie"

A zespół, leżąc plackiem na deskach, zaczyna skandować: "Cepelia, cepelia".

I dalej:

"Warszawo, stolico, on w ręcznie przędzioną

Makatę pożarów przerobi twe łono

I któż oswobodzi syreni twój cyc

Z parzenic i kurpsi? Rymkiewicz i nic".

Stodoła spręża się z premierą na krakowskie juwenalia. Próby robią nawet w święta wielkanocne, Janek jedzie w piątek do rodziców do Gostynina, przeprasza, zabiera studencką wałówkę i w sobotę wraca do Warszawy. Wystawiają "Ubu Króla" na festiwalu i wygrywają w cuglach.

Agnieszka Osiecka z konkurencyjnego

STS-u (Studenckiego Teatru Satyryków) w "Szpetnych czterdziestoletnich" przyzna, że po spektaklu była "sina z zazdrości": " Ubu Król w reżyserii Jana Biczyckiego aż fruwał od pre-Grotowskiej ekspresji, wyzywającej wulgarności i śmiałości plastycznej niespotykanej wówczas w polskim teatrze".

I to jest początek końca Stodoły. Zespół się rozpada, Janek Stanisławski idzie na występ STS-u, sprzedająca bilety koleżanka zagaduje go, co teraz robi, on, że nic, ona, żeby przyszedł do nich. Więc przychodzi.

Tu sobie wyrabia warsztat. Nie rozumie, kiedy na próbach reżyser Jerzy Markuszewski mówi: - Tu zrób pauzę, bo będzie śmiech widowni i zagłuszy twoją kwestię.

Bo niby reżyser jest Duchem Świętym, że wszystko wie? Po premierze okazuje się, że wie. Bo w STS-ie najpierw dokładnie obmyślają, co chcą publiczności powiedzieć, a potem dopiero piszą skecz.

Malowanie tkanin - bieliźniarstwo

Mężczyzna pracujący żadnej pracy się nie boi. A wieczny student nie boi się żadnego kierunku. Kiedy Stanisławskiego wciąga kabaret, wylatuje z ekonomii, przez rok studiuje prawo, a potem trafia na filozofię. Pracę roczną pisze na piątkę - podczas wyjazdowej chałtury STS-u.

A praca? Stanisławski zostanie aktorem teatralnym - w Teatrze Powszechnym. Odtwórcą ról epizodycznych w filmach - debiut w "Zezowatym szczęściu" Andrzeja Munka. Konferansjerem. Autorem radiowych reklam - "Ogary poszły w las... A co mi tam. Jak każę wujowi Nardzewskiemu nalać wody do wanny, jak wrzucę do niej szyszkę kąpielową marki Herbapol, też mi będzie puszcza jodłowa pachniała". I przebojowych piosenek - o tym później.

A na razie w połowie lat 60. jest wytwórcą zasłon. Razem z Bronkiem Habrowskim, dyrektorem administracyjnym STS-u, otwierają zakład farbiarski, kupują bele materiału i lejkiem napełnionym farbą robią tzw. pikasy, modne wtedy zasłony z bazgrołami a la Picasso.

Zostanie mu z tego pieczątka "Malowanie tkanin - bieliźniarstwo. Jan Stanisławski". Tą pieczątką będzie stemplował dyplomy doktora mniemanologii stosowanej.

Po spektaklach STS-u artyści robią sobie własny kabaret. W bocznej salce przy barze, tylko dla znajomych. Tam Stanisławski zaczyna wygłaszać pseudofilozoficzne wykłady. Pierwszy - "Mniemanologia stosowana. Śmiertelnie obrażeni, czyli prolegomena do wszelkiej mniemanologii" - wziął się z gazetowej notki, że ktoś doznał obrażeń ciała na przejściu dla pieszych.

- Janek, ty musisz mieć katedrę - Jerzy Markuszewski pękał ze śmiechu.

Następnego dnia w gablotce Stanisławski ogłasza nabór studentów do prowadzonej przez siebie katedry mniemanologii stosowanej. W pierwszej czwórce słuchaczy jest Stanisław Tym. Podczas spektakli studenci bronią doktoratów - potwierdzanych pieczątką "Malowanie tkanin - bieliźniarstwo. Jan Stanisławski" (wszyscy myślą, że to jeszcze jeden dowcip).

Takiej satyry nikt w Polsce nie uprawiał.

Nm = ISK/FSM - to wzór na obrazę moralności publicznej. Zgodnie z nim "napięcie mniemalne jest wprost proporcjonalne do aktywności Inter Subiektywnej Komunikowalności, a odwrotnie proporcjonalne do aktywności Filtrów Styków Mniemalnych (takich jak porządek publiczny, spokój, zaopatrzenie rynku)".

W innym wykładzie pojawia się Prostonosow, rosyjski chłop pańszczyźniany, samouk, który "jako genialny analfabeta myśli swoje spisywał własnym pismem do dziś w pełni przez uczonych nie rozeznanym, ale kto wie, czy nie lepszym od naszego".

Dalej: "Ludzkość w postępie kroczy ku Dobru. Dzieci wieszają bombki na choinkach, a koty na jabłonkach. Produkcja ludzi przewyższa produkcję chleba. Żeby wbijać gwoździe, trzeba skończyć technikum, żeby zrobić człowieka, wystarczy być debilem".

Albo: "Tata z mamą w naszym przypadku to dwa sprzymierzone mocarstwa imperialne - wtedy dziecko przyjmie status małego, zależnego, słabo rozwiniętego państewka. Takie niedorozwinięte państewka muszą wcześnie chodzić spać, jeść kaszkę, nie pić wódki. Od czasu do czasu duże państwa biją małe państwa. Instancji odwoławczych nie ma. Jedynie ciocia. Ale ta spełnia rolę Chin, czyli kolosa na glinianych nogach".

I na koniec: "Przykładem kawału prostego jest tytuł każdej gazety. Express Wieczorny - może on i express, ale jaki tam wieczorny, jak wychodzi rano. Walka Młodych - może i walka, ale jakich tam znowu młodych. Trybuna - może, ale che che".

Młodszym trzeba dziś wyjaśnić, że wtedy "Trybuna" nazywała się "Trybuną Ludu", a władza - władzą ludową. Wtedy publiczność chwytała w lot.

Z tymi wykładami Stanisławski trafia do radiowej Trójki, do "ITR-u" - "Ilustrowanego Tygodnika Rozrywki". Jeden z monologów ma skończyć "I to by było tyle", ale krzyżuje mu się to z "I to na tyle", popełnia błąd językowy: "I to by było na tyle".

- Przepraszam, Jurek, poprawię.

- Zostaw! Zawsze tak będziemy kończyć - odpowiada reżyser Jerzy Markuszewski.

To powiedzonko przylgnie do Stanisławskiego na zawsze. Będzie o tym pisał profesor Jan Miodek, a Stanisław Tym nazwie je "największym osiągnięciem PRL-u".

Pęd do kobiet

Kiedy w garderobie przy stanowisku Jana Tadeusza Stanisławskiego stoi butelka koniaku, zespół wie, co to znaczy. Trzeba się sprężyć z przedstawieniem, bo Stanisławski ma wieczorem pociąg, jedzie na występy ze swoimi wykładami. - Staraliśmy się wtedy przyspieszyć - opowiada Ryszard Pracz.

Sława, sława, sława. Stanisławski wygłasza wykład nawet w "Tele-Echu" Ireny Dziedzic, jest gościem razem z Krzysztofem Pendereckim i Jerzym Urbanem.

- Co to za nauka ta mniemanologia? - pyta kiedyś Markuszewskiego całkiem serio prof. Leszek Kołakowski.

W programach towarzyszy Stanisławskiemu Krystyna Sienkiewicz, gra kompletną analfabetkę. Studenci ze Szczecina przysyłają do radia list, żeby została docentem, "profesor" Stanisławski nadaje jej tytuł.

- Ja się z nim znałam tylko z pracy. Latami uciekałam przed jego zalotami. Był uparty - opowiada dziś Krystyna Sienkiewicz.

- Miał nieposkromiony pęd do kobiet - mówi Jerzy Markuszewski.

Sam Stanisławski się tym publicznie nie przechwalał. W swojej autobiografii raz tylko wspomina, jak po występach odprowadzał jedną koleżankę na ulicę Mazowiecką, po czym pędził na Nowy Świat, żeby odprowadzić drugą na Powiśle. A o Kryśce Bujokównie pojawia się tylko wzmianka, jak przed występem "ćwiczyła w hallu taniec z liną".

- Oni żyli jak małżeństwo! - opowiada Markuszewski. - Mieszkali razem w jej mieszkaniu na Dobrej. Krysia go utrzymywała, kiedy Janek mało zarabiał. Tańczyła w zespole, wyjeżdżała na kilkumiesięczne tournée do Hiszpanii, Jugosławii. Aż któregoś razu przywiozła ze sobą oficera lotnictwa hiszpańskiego i wszystko się skończyło. Janek zresztą też przez te miesiące, jak jej nie było, na dużo sobie pozwalał.

Rodzinę zakłada późno, po czterdziestce. Żonę poznał w banku, wypłacał pieniądze, ona siedziała w okienku. Potem założy sklep z antykami, Stanisławski będzie się cieszył, że co miesiąc zmienia wystrój mieszkania.

Jest bardzo rodzinny. Rewelacyjny ojciec dla córki Kasi (kończy szkołę aktorską, nieźle się zapowiada). Ale córka nie jest jeszcze gotowa na rozmowę o ojcu.

Przed śmiercią ma jechać do siostry na obiad. Ale czuje, że nie da rady prowadzić samochodu, prosi córkę, żeby wezwała taksówkę. A za chwilę - karetkę.

Pogotowie jest za minutę. W szpitalu Stanisławski nie odzyskuje już przytomności.

Ala ma kaca

Winda stoi na środku, potrzebuje jej pan Górny. Ale pierwszy naciska guzik pan Dolny. Górny tylko czeka, aż winda stanie, i zanim Dolny zdąży do niej wsiąść, ściąga mu windę na górę. I tak dalej.

Do tego profesorski wykład o złośliwości. To trzeci odcinek programu "Zezem" nadawanego przez TVP w latach 1976-77. Pierwszy był o plotce. Dzieci w przedszkolu bawiły się w głuchy telefon, "Ala ma kota" zmieniło się w "Ala ma kaca" i powstała plotka o piciu w placówce. Plus wykład.

- Telewizja chciała coś zrobić o wadach narodowych - opowiada Janusz Zaorski, reżyser "Zeza". - Wymyśliłem Jankowi ten tytuł, bo pamiętałem go z "Zezowatego szczęścia" Andrzeja Munka, a to dla mnie najlepszy polski film.

Reżyser teatralny Elżbieta Jodłowska zapamiętała z kolei fantastycznego zeza, którego umiał robić Stanisławski. Raz jednym, a raz drugim okiem.

Z kolei Markuszewski uważa, że Stanisławski miał lekkiego zeza na stałe.

A Stanisławski w wywiadach będzie opowiadać, jak dzieci na ulicach wołały za nim wtedy "Pan Zez".

Zaorski: - Nie wiem, na co liczyli decydenci, zamawiając taki program, ale myśmy kpili z propagandy sukcesu. Słyszałem np., jak ludzie nucili piosenkę tytułową:

"Prawda wyłazi ci bokiem,

Spójrz na nią dziś jednym okiem.

Lewym ją łup, prawym ją łup,

Aż oczy staną ci w słup.

Wiedz teraz, widzu kochany,

Że to jest zez sterowany.

Prawym ją raz, lewym ją raz

By prawda nie poszła w las".

Cenzura interweniuje raz, w odcinku "Chamlet - być albo nie być na pasach drogowych". Arogancki przechodzień robi się bardzo grzeczny na widok przejeżdżającego samochodu na dyplomatycznych numerach. - Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie można było zrobić się grzecznym na widok dyplomatów - mówi Zaorski.

Program ma podtytuł "O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia". Tego dylematu Stanisławski nie rozstrzygnie. Ale w autobiografii "Zezem" pisał: "Wolę jesień od wiosny. Na jesieni zawsze coś się zaczynało w moim życiu. Początek roku szkolnego, nowe zeszyty. Nowy nauczyciel albo nowa nauczycielka, młoda i ładna. Na jesieni zaczynały się studia. Sezon teatralny i dreszcze emocji: obsadzi mnie dyrektor w nowej sztuce czy nie obsadzi. Na jesieni zaczynały się romanse albo rozkwitały te zaczęte podczas wakacji. Zawsze zakochiwałem się na jesieni. Wiosna kochaniom absolutnie nie sprzyja".

Stanisławski umiera na wiosnę.

Pałac musi odejść!

Café Lura - to kawiarnia profesora w Chicago. W latach 80. wyjeżdża na trzy lata do Ameryki, zarobi na większe mieszkanie. Prowadzi kawiarnię, występuje, pisuje do gazet polonijnych - także po powrocie do kraju.

- Profesor Kołakowski przysłał mi kiedyś jego antysemicki artykuł z prasy polonijnej. Smutno mi się zrobiło. Ale widocznie Janek w Ameryce znalazł kupców na coś innego - mówi Markuszewski.

W III RP Stanisławski występuje u boku Jana Pietrzaka, w Żoliborskim Domu Kultury wygłasza znów antysemicki monolog.

- Nie rób tego, bo to jest wstydliwe. Tak mu powiedziałem - opowiada Markuszewski. - Ale udawał, że nie rozumie, o co chodzi.

Stanisławski skręca w prawo. "Samodzielną katedrę mniemanologii stosowanej" można znaleźć w "Najwyższym Czasie", organie Unii Polityki Realnej, między felietonem Stanisława Michalkiewicza a Kącikiem Prawdziwej Kobiety (w numerze świątecznym autorka Barbara Buonafiori zaczyna tak: "Feministki to jak wiadomo idiotki...").

Co mniemanologia sądzi o kocie premiera Jarosława Kaczyńskiego? "O pochodzeniu kota niewiele wiadomo. Mówi się poufnie, że jest on z żoliborskiej sekty kotów dachowych, silnie, jak wszystko, co żoliborskie, socjalizujących".

O lustracji? "Już św. Łukasz opisuje, jak Jezus w ostatniej chwili życia poddaje lustracji jednego z łotrów (Łk 23, 39-43). Dlaczego? Bo ów łotr sam się tej lustracji poddaje. A drugi łotr? Złorzeczy nadal".

O Pałacu Kultury? "Pałac musi odejść!!! Coś, co tak bezwstydnie sterczy w środku miasta, musi mieć konotację nieprzyzwoitą i kojarzyć się rozpustnie".

Hiszpański walczyk

- Masz zeszyt?

- Kupię jutro.

I tak przez kilka lat. Andrzej Bianusz, autor piosenek, namawia Stanisławskiego, żeby napisał tekst przeboju. Wreszcie sam kupuje mu brulion stukartkowy w sztywnych okładkach.

Kilka dni później Urszula Rzeczkowska, akordeonistka żeńskiego zespołu muzycznego Klipsy akompaniującego Mieczysławowi Foggowi, pyta:

- Mam swoje muzyczki. Nie napiszesz tekstów?

Swój największy przebój Stanisławski pisze od razu. Potem będą "Orkiestry dęte" dla Haliny Kunickiej, wykonywane w Sopocie jako "Blasmusik ist Balsam fur die Ohren" ("Orkiestra dęta jest balsamem dla uszu") przez Niemkę Ambe. Był proroczy "Czterdziestolatek":

"Czterdzieści lat minęło, odeszło w cień.

Już bliżej jest niż dalej, o tym wiesz".

Jan Tadeusz Stanisławski umarł po 71. urodzinach.

Ale sławę i pieniądze z ZAiKS-u przyniósł mu pierwszy przebój wykonywany potem przez Jerzego Połomskiego: "Cała sala śpiewa z nami". O smętnym panu, który na balu "zdenerwował się okropnie", że może "życie przesiedzieć przy oknie". I ruszył w tan:

"Cała sala śpiewa z nami,

Tańcząc walca, walczyka parami.

Na tym balu nad balami

Takim, co się pamięta latami.

Gdzieś Hiszpania za górami,

A tu zima, karnawał jest z nami,

Raz się żyje, zakręćmy walczyka ten raz,

Hiszpański walczyk w sam raz"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji