Prawdziwa farsa
W ubiegły piątek, na Scenie Kameralnej w Sopocie, Teatr Wybrzeże uczęstował nas prapremierą "Farsy z ograniczoną odpowie działnością" Władysława {#au#1205}Zawistowskiego{/#} w reżyserii Ryszarda Majora. Farsa kojarzy się z komedia, tyleż śmieszną, co mieszczańską i mało ambitną. Powinna też być precyzyjnie zbudowana, tak aby piętrzyły się perypetie (najlepiej w zwariowanym tempie), a całość znalazła niezwykłe rozwiązanie... I to wszystko tu mamy! Fakt, że farsę napisał wytworny poeta i dramaturg a wyreżyserował ją artysta teatru wysokiej próby o własnym, rozpoznawalnym stylu scenicznym, zakrawa na gest przekory. Albo na szaleńczą odwagę. Nie umiemy bowiem i nie lubimy się śmiać. Zdarza się, że na najlepszych komediach widzowie, którzy się serdecznie bawią, uciszani są przez zgorszonych sąsiadów. A tych, którzy nas śmieszą owszem lubimy, ale nie darzymy przesadnym respektem.
Tytuł pysznej komedii Zawistowskiego nawiązuje do realiów naszego życia opętanego, manią robienia interesów, zakładania spółek, spekulowania etc. etc. To taka spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która jest sposobem na wszystko, na wyciśnięcie pieniędzy z fasady, która skrywa pusty sejf. Autor portretuje naszą rzeczywistość w całej jej brutalności, absurdalności, bezwzględności. No i brudzie. Jest to nieodparcie śmieszne, ale jest też bardzo gorzkie w ironii i wyczuwalnym dystansie.
Scenografia Jana Banuchy ukazuje sterylne wnętrze białego biura, urządzonego z obowiązującą dziś quasi nowoczesną sztampą. Oba pokoje dzieli czerwona linia - a nad nią niewidzialna ściana.
Ryszard Major wyreżyserował tę farsę wykorzystując swoje mistrzostwo w posługiwaniu się czysto formalnymi chwytami. Nie stroni od groteski, przerysowania ujętego w precyzyjne karby. Efekt jest szampański - bawimy się świetnie, a na koniec zastygamy zdziwieni. W brawurowym finale bowiem Anastazja księżna Koniecpolska (Halina Słojewska) jak gdyby nigdy nic przekracza tę niewidzialną (ale wszak rzeczywistą) ścianę, budząc zdumienie i zgrozę reszty scenicznych postaci. Potem większość z nich idzie w jej ślady. To jedna z najdowcipniejszych scen - drwiąca z konwencji teatralnych i naszych oczekiwań - jakie widziałam w teatrze. A mogę powiedzieć, że widziałam ich sporo.
Jeżeli się tak świetnie bawimy, to oczywiście jest to zasługa aktorów. A więc Zbigniewa Olszewskiego, który prezesa Włodzimierza Waldka wyposażył w rozbrajające wręcz cwaniactwo udające wdzięk. Ewa Kasprzyk zbiera oklaski już na wejście, kiedy pojawia się chwiejnym krokiem, spowita w futro jako figlarna Żaneta trzeźwo oceniająca swego misia. Płotka (Krzysztof Matuszewski), Leszcz (Jacek Godek) i Ukileja (Adam Kazimierz Trela) tworzą w swoim tercecie wręcz kreację zbiorową, rodem do tego z teatru absurdu. Florian jako Karolewski, gej o płaczliwym rozbrajająco słodkim czarze, zbierał brawa właściwie bez przerwy. A wejście Marzeny {#os#1636}Nieczui-Urbańskiej w roli Sandry, krzepkiej, wulgarnej i monumentalnej zarazem importowanej call girl zaparło dech!