Artykuły

Teatr piosenki Leonarda C.

"Pieśni miłości i nienawiści" w reż. Sławomira Gaudyna w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie. Pisze Ireneusz Kutrzuba w Temi.

Jeżeli ktoś lubi piosenki i jest wielbicielem twórczości Leonarda Cohena to powinien koniecznie wybrać się do tarnowskiego teatru i obejrzeć najnowszy spektakl "Pieśni miłości i nienawiści", który na potrzeby sceny przysposobił Sławomir Gaudyn. Jeżeli ktoś z Cohenem nie miał dotychczas do czynienia również powinien przyjść, bo ma duże szanse na załapanie cohenowskiego bakcyla. Całkiem zaś niezainteresowani twórczością kanadyjskiego barda mogą się trochę ponudzić, więc na wizytę w teatrze nie namawiam.

Pomysłowi z zaprezentowaniem w teatralnym anturażu najsłynniejszych songów Leonarda Cohena osobiście ochoczo przyklaskuję. Dla wielu, do których się zaliczam, tarnowskie przedstawienie jest swoistą wycieczką w przeszłość, w lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, gdy w Polsce panowała prawdziwa fascynacja twórczością Cohena, a jego piosenki były powszechnie znane, szczególnie wśród kontestatorsko nastawionych młodych ludzi. "Suzanne", "Sisters of Mercy", "So Long, Marianne", "Dance Me to the End of Love", "In My Secret Life" to tytuły, które wszyscy znali nie tylko w wersji autorskiej, ale również w tłumaczeniu (a często i wykonaniu) niestrudzonego propagatora twórczości Cohena w Polsce, czyli Macieja Zembatego.

Właśnie te, już prawie klasyczne, przekłady Zembatego (w części również Macieja Karpińskiego) pieśni Leonarda Cohena znalazły się w tarnowskim przedstawieniu, a Sławomir Gaudyn - autor scenariusza i reżyser spektaklu - skupił się na pieśniach, które powstały przede wszystkim w latach 1968-1980, a więc w okresie uważanym przez fanów Cohena za najlepszy w jego twórczości. Przez większość tego okresu Cohen tworzył i śpiewał swoim charakterystycznym, lekko monotonnym, ale ciepłym basem znakomite poetyckie teksty, okraszone sporą dozą czarnego humoru, oparte często na wątkach z Biblii, z wieloma odniesieniami kulturowymi. Charakterystyczne było również oszczędne bardzo instrumentarium, z dominującym akompaniamentem gitary akustycznej, chórkiem i lekko szemrzącym w tle zespołem. "Pieśni miłości i nienawiści" na tarnowskiej scenie są jakby kwintesencją tego okresu twórczości Cohena, swoistym zbiorem "The Best of...", ale trochę unowocześnionym i podanym słuchaczowi w estetycznym muzycznie i wizualnie "opakowaniu". Na uwagę zasługują ciekawe aranżacje muzyki Cohena autorstwa Tomasza Benna. Sam Cohen o swojej muzyce często mówił wręcz "muzyka", a niektórzy twierdzili, że śpiewa ciągle jedną piosenkę ze zmień ianym tekstem. Benn "podrasował" Cohena, wprowadził jakby jego frazy w XXI wiek, ale zrobił to w wielce subtelny sposób i w efekcie mamy tę samą melodię, ale... inną. Dodatkowo również oszczędne - takie prawdziwie "cohenowskie" - instrumentarium (Tomasz Benn - fortepian, Krzysztof Bogucki - kontrabas, Jan Kołodziejczyk - skrzypce, - na zmianę Marek Kępiński i Robert Żurek - gitara) powoduje, że na scenie dominuje najistotniejszy u Cohena tekst i mamy do czynienia ze swoistym "teatrem piosenki", a nie sceniczną składanką piosenek.

Przyznać trzeba, że śpiewający w przedstawieniu tarnowscy aktorzy dobrze wczuli się w zamierzone przez reżysera lekkie "uteatral-ienie" Cohena i nie mamy na scenie festiwalu piosenki aktorskiej, ale dość "kanonicze" przekazywanie tekstu kanadyjskiego poety, podkreślane czasem oszczędnym gestem, czy jakby od niechcenia zaaranżowaną sytuacją męsko-damską.

Spektakl zdominowany jest przez śpiewających panów, zaś panie-Marta Gortych i Anna Lenczewska - stanowią jakby tło. Ale przecież z reguły u Cohena to "on" jest podmiotem lirycznym, więc... na tarnowskiej scenie pojawił się gościnnie (już po raz drugi w ciągu kilku tygodni - czyżby tęsknota za teatrem?) Grzegorz Janiszewski i pokazał, że nadal jest w znakomitej formie wokalnej, jak przed laty, gdy często podśpiewywał w tym samym miejscu. To samo powiedzieć można o Marku Kępińskim, który śpiewać lubi, potrafi, a nawet wydaje się, że z upływem lat jego głos nabrał "cohenowskiej" głębi. Nie odstaje od swoich starszych kolegów Robert Żurek, którego interpretacja pieśni Cohena wydaje się być bardziej lekka, rzec można - momentami frywolna, a na pewno bliższa współczesnym trendom piosenkarskim.

Niestety, dużym zgrzytem w udanej części wokalno-muzycznej wydaje się być - przynajmniej dla mnie - Jerzy Ogrodnicki, kreujący w przedstawieniu postać samego Leonarda Cohena i wygłaszający - jako swoiste intermedia - fragmenty listów i wspomnień Kanadyjczyka. Zamysł reżyserski być może był dobry -zaprezentowanie fragmentów prozy Cohena jako swoistej intelektualnej "podbudowy" wierszy - wykonanie natomiast fatalne. Jerzy Ogrodnicki deklamuje wręcz teksty Cohena, a na dodatek robi to w sposób mocno afektowany i z tak dziwaczną manierą interpretacyjną, że jego występy wydają się być z całkiem innej bajki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji