Artykuły

Rzeczy wieczne

"Zarah" w reż Ewy Wyskoczyl w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jeśli Zarah Leander miała jakąś świętość - był nią śpiew. Nie śpiew jako taki, nie. Nie o śpiew kogokolwiek szło. Zarah Leander szło tylko o śpiew Zarah Leander. O jej śpiew, o jej role w filmach faszystowskiej wytwórni UFA, o zachwyt świata nad koloraturą jej gardła, o rozpacz Niemiec, gdy ona, właśnie ona odwoływała koncert. Dla Zarah Leander Enrico Caruso był zerem nie dlatego że źle "piał", lecz dlatego że nie był Zarah Leander. Kabotyństwo?

Kabotyństwo skrajne? Szczyt pychy? Megalomania krystaliczna? Dowcip na tym polega, że gdy twierdząco odpowiemy, to będziemy mieli rację świętą, strzeliście świętą, ale - bezradną. Gorzej - bezczelną. Tak. W piątek w siedzibie Teatru Nowego przy ulicy Gazowej siedziałem, wyreżyserowane przez Ewę Wyskoczyl przedstawienie "Zarah" oglądałem, śpiewaczy kunszt grającej starą Leander Marzeny Ciuły przyjmowałem do ucha, i w połowie pierwszego przez Ciułę śpiewanego songu Leander - naszła mnie myśl rozsądna. Rozsądna i tandetna. Mianowicie: w cieniu takiego śpiewu - moralność ulicy blednie. Prościej: gdy Ciuła śpiewa Leander - cichną nasze wsiowe dekalogi.

Owszem, Leander zachowała się jak moralne zwierzę. Gdy jej koleżanki po fachu - Garbo i Dietrich - wzgardziły faszyzmem, Leander śpiewała w sednie faszyzmu, albowiem nigdy nie wzgardziła śpiewem swoim. Bo albo się śpiewa albo się nie śpiewa. Albo się śpiewa, pisze, maluje, reżyseruje, albo się nieśpiewaniem, niepisaniem, niemalowaniem i niereżyserowaniem liże zad takiej lub innej fali odnowy. Ozory kunktatorstwa bywają długie.

Wiem, jest na świecie spora garść fundamentalistów, którzy z powyższego wydziergają myśl, że Głowacki oto - popiera faszyzm, o ile faszyzm pozwala pięknie piać niejakiej Leander! Ufam, że czujni skarcą jakoby moją jakoby myśl, że zaprzestanie śpiewania w cieniu Hitlera i Goebbelsa - to śmierć sztuki wszelakiej. Wiem to wszystko, ale wiem też: etycznym mędrcom naszym trudno pojąć, że można śpiewać w bagnie - nie popierając bagna. Mędrcy mają bowiem kłopotliwą jasność: jak kto za czasów tyrana śmiał śpiewać, malować, grać, reżyserować, rzeźbić, pisać - ten musi wiedzieć: dzieła jego rozliczone, właściwie rozliczone będą. Amen? Tak, amen.

Nawiasem mówiąc - fundamentalizm, o którym baję, jest rodzajem ulgi. Czy tak? W końcu miłe to: być rozliczanym nie z tego, co się zrobiło, ale z tego, w jakich okolicznościach przyrody. Miłe to czy nie miłe? Przykra rzecz, przykra i w sumie nie wiem, czy drukowalna, ale powiem, najwyżej wykropkują. Otóż - w głębinnej d... mam takie dylematy moralne. Prawda jest prosta: w piątek, na scenie przy Gazowej 21, przez trzy kwadranse Ciuła pokazała, że sztuka Zarah Leander większa była niż czasy i miejsca, w których Zarah Leander sztukę swą ludziom sprzedawała. Tak, śpiewała w cieniu Hitlera i Goebbelsa. Tak, fundamentalni etycy mogą autorytatywnie głosić, że Zarah Leander popełniła grzech wspierania piekieł swym talentem. Tak, była zła nie dlatego że źle śpiewała, lecz dlatego że śpiewała do wadliwego kotleta... I tak dalej, dewoci moi.

Na tysiąc ideologicznych sposobów można zarżnąć śpiew Leander. Można, ale ja wolę w salce Teatru Nowego przy Gazowej 21 siedzieć i bez etycznych kontekstów słuchać Ciuły. Owszem, białe prześcieradła, co tworzą ostatni pokoik starej Leander - to jest niepotrzebna nędza scenograficzna. Tak, postać (Piotr Trojan), która ciągle z prześcieradłowej ściany wyłazi i coś gada jako senne widmo Leander, jako nazistowskie chłopię zwane Serdeńkiem - nie jest serdeńkiem ani aktorstwa, ani scenariusza, co go Piotr Żebro stworzył chyba kijem. I nie ma co kryć: większość pomysłów pani reżyser to perły godne finału, kiedy to Serdeńko uruchamia ebonitowego, zdalnie sterowanego wojaka na baterie, co się, proszę ja was, samodzielnie czołga, ściskając w garści odpustowo migającego kałasznikowa.

Owszem. Tak jest i mniej dziwacznie chyba nie będzie. Przez ledwie trzy kwadranse Wyskoczyl daje do tak zwanego wiwatu inscenizacyjnego. Serdeńko fatalnie udaje babę bądź Hitlera, wysiada mikrofon, światła wchodzą za późno... Szkoda gadać. Ale też jest tak, że jest Ciuła. I to jest obecność potężna. Nie chcę być zbyt symetryczny, ale powiem: gdy śpiewa Ciuła - nikną fiaska Wyskoczyl.

Tak, śpiewa Ciuła. Śpiewa pięć albo osiem songów. Jest starą, mrącą Leander. Jest zmierzchem tamtego genialnego golema, co miał wielki tyłek, rudy łeb i genialny głos. Gdzieś między własną śmiercią a pogrzebem swoim - ostatni raz jest oto, w białej garderobie, kłopotem III Rzeszy. Nadzwyczajny głos Ciuły, gęsty jak towot, ciemny jak brudny kot - pokazuje znakomitą, w istocie bezradną, zupełnie bezsilną wyższość śpiewu nad Hitlerem, jeśli kto woli - nad każdą upierdliwą bądź nie upierdliwą doczesnością.

Panie Sieklucki i panie Nowak, zawiadowcy Teatru Nowego - smakowity, pełen błędów i nieomylnej Ciuły wieczór żeście ludziom zafundowali. Nic wielkiego: pozwalacie myśleć. Po przedstawieniu ktoś szepnął, że Polska ma nowego pazia marszałkowskiej laski. Być może. Staję na wiślanych bulwarach. Wciąż słyszę fenomenalnie muliste gardło Ciuły. Pode mną - towot rzeki. Nade mną - Wielki Wóz. Przede mną - miazga Legii w meczu z Wisłą. Ciuła, rzeka, Leander, konstelacja z dyszlem, Wisła Kraków. Rzeczy wieczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji