Artykuły

Terror, tiul i boa z piór

"Krawiec" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Błażej Baraniak w Odrze.

Artur Tyszkiewicz to reżyser, który najpierw w wieku 23 lat jako spektakl dyplomowy wyreżyserował Makbeta w warszawskim teatrze Lalka, później u Anny Augustynowicz w Szczecinie - Woody Allena, Skąpca Moliera w łódzkim Teatrze Powszechnym (1999). I odszedł od zawodu. Kiedy przed trzema laty pytano go, co by zrobił, gdyby dostał jakąś ciekawą propozycję teatralną, wyznał: Nad spektaklem musisz pracować intensywnie kilka miesięcy. Nie da się, nie można tego robić po godzinach pracy. (...) Studia wprowadziły mnie w pewien trans, uzależniły od teatru. Potem dużo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że mogę żyć bez teatru, a właściwie, że muszę bez niego żyć (D. Wyżyńska, "Gazeta Wyborcza", 2.05.2003).

Tyszkiewicz wrócił, tą samą drogą, co Jan Klata - via teatr wałbrzyski Piotra Kruszczyńskiego. Najpierw zaproponował Iwonę, księżniczkę Burgunda Gombrowicza (premiera - listopad 2005). Pół roku później podczas XXXI Opolskich Konfrontacji Teatralnych "Klasyka Polska 2006", zdobył za ten spektakl praktycznie wszystkie

nagrody i wyróżnienia (za reżyserię, za scenografię dla Jana Polivki, kostiumy dla Ilony Binarsch, ruch sceniczny dla Maćko Prusaka, za debiut aktorski dla Rafała Kosowskiego i "Perełkę" za najlepszy epizod dla Piotra Kondrata). Iwona... Tyszkiewicza to chyba jedna z najmądrzejszych inscenizacji Gombrowicza w ostatnim czasie; przemawia do widza językiem autora, który - choć dla paru pokoleń to już klasyk - wybrzmiewa mocno współcześnie, bez konieczności stosowania specjalnych ekwilibrystyk uwspółcześniających.

Premiera "Krawca" Sławomira Mrożka w poznańskim Teatrze Polskim dowiodła, że Artur Tyszkiewicz wie, co chce powiedzieć, do kogo mówi i po co. Dlaczego Krawiec! Konstanty Puzyna w 1979 roku opublikował nie tylko tekst dramatu, ale i wyimki z korespondencji z autorem: Podczas przeprowadzki - pisał mi Mrożek w roku ubiegłym [1977] - wyszedł na wierzch maszynopis sztuki, którą napisałem w 65 roku, tuż po Tangu i niejako z rozpędu. Sukces Tanga przygniótł Mrożka na tyle, że Krawiec poszedł do szuflady na dwanaście lat i autorowi wręcz wyparował z pamięci. Później: po dwunastu łatach, teraz - pisał Mrożek do Puzyny - przeczytałem znowu. Nie wydaje mi się aż tak zła, choć pewnie i nie tak dobra [sztuka Krawiec]. Dodatkowy kłopot polega na tym, że napisałem ja, nie wiedząc, że już za chwilę miała ukazać się Operetka Gombrowicza, oparta na prawie identycznym, dlaczego prawie, na identycznym pomyśle co Krawiec (...) Oczywiście, nikt mi nie uwierzy, że pisząc, nie znalem jeszcze Operetki choćbym pęki, ale nie o to mi chodzi. Tylko o to, że zanim ten jedyny maszynopis odłożę znowu, chciałbym jednak wiedzieć, co o nim mogą sądzić inni. (...) Przyślę Ci egzemplarz, kiedy je rozmnożę. Szczegóły perypetii Krawca Mrożka z tamtego czasu nie mają dziś większego znaczenia, ale sama opinia Puzyny sprzed trzydziestu lat, owszem: O mały włos nie straciliśmy znakomitej sztuki i nawet byśmy o tym nie wiedzieli. Bo Krawiec to sztuka ani błaha, ani nieudana - przeciwnie, wydaje mi się

jedną z najlepszych sztuk, jakie napisał Mrożek między Tangiem a Emigrantami. Chyba nawet najlepszą. Zaś kilkanaście lat, jakie spędziła w szufladzie, wcale jej w dodatku nie zaszkodziło (S. Mrożek, Amor, Kraków, 1979). Co by nie mówić, ani kilkadziesiąt lat "leżakowania" Krawca Mrożka, ani tyleż lat wiecznego i wszędzie grania Iwony... Gombrowicza nie zaszkodziły obu dramatom, tylko jeszcze wydestylowany z nich dzięki Tyszkiewiczowi coś, co im wspólne, i pozwoliło wybrzmieć najczystszym tonem.

Jednemu i drugiemu klasykowi idzie w swej sztuce o to samo - o ciało. Jestem śmiertelnie zakochany w ciele! - notował Gombrowicz w 1957 roku w Dzienniku. - Ciało jest dla mnie prawie decydujące. Żaden duch nie odkupi brzydoty cielesnej i człowiek fizycznie niepociągający będzie dla mnie zawsze z rasy potworów, choćby to był sam Sokrates!... Ach, jak bardzo potrzebuję tego uświęcenia poprzez ciało! Ludzkość dzieli się dla mnie część cieleśnie pociągającą i część odpychającą, a granica jest tak wyraźna, iż to nie przestaje mnie zdumiewać.

I choć mogę kochać nawet kogoś brzydkiego (Sokratesa), nigdy nie byłbym w stanie kochać się - to znaczy wciągając siebie samego w krąg oczarowania - bez pary ramion bosko cielesnych, przyciągających... obejmujących... Iwona... w inscenizacji Tyszkiewicza (młodziutka debiutantka Aleksandra Cybulska) w pierwszym swoim wejściu pojawia się do góry nogami - najpierw nogi, potem cała reszta. Sztuczna, lalkowata, marionetkowa, bezpłciowa, żadna. A przede wszystkim - bezcielesna. Później, kiedy już spełza na niczym jej tresowanie, przystosowywanie, naginanie i dostosowywanie, ona z gestu na gest zaczyna wysysać z całej królewskiej rodziny jej prawdę, cielesność, seksualność; zawłaszcza żeby być, a przy okazji obnaża to, co ludzie z rodziny dobrze dotąd kamuflowali strojem pozycji, roli, rangi, płci. Jak słusznie zauważyła Joanna Derkaczew: Płeć to rzecz nabyta, twierdzą specjaliści od tematyki gender. Artur Tyszkiewicz pokazał jednak, że za taki nabytek płaci się ogromną cenę. I trzeba było swoistego apendyksu w realizacji Krawca, żeby rzecz się wyjaśniła do końca.

Krawiec z pozoru mógłby być metaforą władzy, a nawet rewolucji, której bohaterowie muszą poddać się terrorowi stojącego ponad wszystkim konwenansu kreatora mód wszelakich, konwencji krawca. Gdyby premiera tej sztuki miała miejsce w Polsce, w czasie, gdy ją Mrożek napisał (1964), pewnie nie dałoby się uniknąć takiej inscenizacji, aby Ekscelencja uosabiał "majestat" autorytetu władzy zdetronizowanej, a Onucy z barbarzyńcami - nuworuszy a la PRL. Krawca najlepiej byłoby przerobić na ponadczasowego ubeka, a Karlosa - na młodzianka, który w każdej zawierusze musi złożyć głowę pod jaki bądź topór, bo taka rola prawej, szczerej i naiwnej młodzieży. Ale teraz Krawiec może przypominać toczka w toczkę znanego na całym świecie kreatora-dyktatora mody, zaś przedstawiciele ancien regime'u i ci, którzy właśnie zawłaszczają salony, nie muszą się - obnażeni - niczym między sobą się różnić, oni to tylko przejściowe wieszaki do stroju: ...władzy/ poddanego/ rewolucjonisty/ kontestatora/ kobiety/matki/kurwy/ojca/syna/kapelana etc. Popadłszy w obłęd wszechwładzy, Krawiec (Michał Kaleta) bardzo racjonalnie przekonuje, że istota to powierzchnia, przynajmniej taka istota, którą możemy pojąć i rozróżnić, a skoro tak jest, to moda rządzi nami. Ale co to jest moda? Każdy chce nosić na sobie coś takiego, co noszą wszyscy, ale jednocześnie, czego nie ma nikt inny. Paradoks? Tylko pozornie. Moda wyraża tęsknotę cywilizacji. Połączyć doskonałą wspólność z doskonałym wyodrębnieniem. Pierwszy, kto tego dokona, będzie wielkim krawcem. Można by, upraszczając, powiedzieć, że nie trzeba było czekać aż tyle od napisania tych słów, żeby się na własne oczy przekonać, jak powstaje styl typu unisax, jak kulturowo zaciera się obraz służący dotąd do rozróżniania kobiet od mężczyzn: nie zastąpiły kobiet kobietony, a mężczyzn zniewieściałe faceciki, ale jedni i drudzy - po równo - są ślepymi, posłusznymi niewolnikami tego, co jest teraz obowiązujące. Tyszkiewicz z Polivką nie zbudowali świata aktualnie obowiązującego (trendy, dżezi, en vogue, czy jak to się nazywa), ale figurę-katedrę mody, skleconą z całego kiczu, jaki zbierał się przez stulecia ewoluowania naszej cywilizacji. Czeladnicy Krawca, drepczący w ubrankach jak rokokowe figurynki, to nie zmanierowani geje nadwiślańscy, ale manekiny ubrane w kostium, maskę, w rolę porcelanowych figurek terroru konkretnej kulturowej idei. Krawiec jest artystą-stworzycielem, artystą ich kłamstwa. Kłamstwo Ekscelencji w takim samym stopniu, jak Onucego, a nawet Nany, to ten sam gatunek kłamstwa za pomocą sztuki: (...) ja stwarzam pożądanie czyste, czyste jak idea. Z otchłani niebytu wyłaniam imiona i rzeczy nazwane rzucam w przestrzeń świata. Ja stwarzam kulturę - powiada Krawiec.

Taki obraz stwarzania kultury, taki obraz kultury nam współczesnej portretuje Tyszkiewicz. Nadzwyczaj skutecznie i obrazoburcze aczkolwiek z przymrużeniem oka, choć i czasem posługując się arsenałem horroru. Najlepiej wypada rola Łukasza Pawłowskiego (Kar-los), który w tym świecie poczwórnych odbić lustrzanych do samego końca usiłuje odnaleźć swoją drogę do prawdy. Jakiejkolwiek, byleby prawdy. Jest gotów ponieść śmierć; przystaje do barbarzyńców przebranych za uczestników pielgrzymki i lepperowców (w jednym), żeby złożyć głowę pod topór za miraż idei Matki, która jest, co tu dużo gadać, facetem. Zakręcone? Nie, Karlosa doczesna powłoka potrzebna jest do skrojenia idealnego stroju, Karlosa trzeba obedrzeć ze wszystkiego, a na koniec ze skóry, żeby ktoś - ktokolwiek - mógł przywdziać ją jak mundur. Mrożek ad absurdum doprowadził ideę mimikry społecznej, teatru ról i pożądań, a Tyszkiewicz tylko to zracjonalizował, uczyni! realnym: nic nie jest tym, co widać, to wszystko strój, poza, a pod spodem - też nic, bo względne, zmieniające się pod dyktat tego, co na wierzchu.

Do pokazania na scenie terroru kultury-mody potrzeba niebywałego rozmachu, i to się w Poznaniu udało. Trzeba też wiedzieć, co się chce przez rampę przekazać, i to zostało wyartykułowane można rzec drukowanymi literami, najpierw w wałbrzyskiej Iwonie... a teraz w Krawcu. Gombrowicz zdefiniował to tak: (...) największą dumą moją jako artysty nie jest wcale przebywanie w królestwie Ducha, a właśnie to, że nie zerwałem mimo wszystko z ciałem; i bardziej chlubię się tym, że jestem zmysłowy, niż tym, że znam się na Duchu; i namiętność moja, grzeszność, ciemność bardziej mi są cenne niż moje światło. Do czego puentą mogą być tylko słowa Karlosa (Mrożka): Zyg-zyg marchewka! Skończyły się, mistrzuniu, Woje matactwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji