Grzechy debiutanta prymusa
Sztukę "Katarantka" Tomasza Mana w reżyserii autora chciałoby się powitać z entuzjazmem - debiuty dramaturgiczne na polskich scenach zdarzają się stanowczo zbyt rzadko. Problem w tym, że przedstawienie obciążone jest grzechami typowymi dla debiutanta prymusa. Autor stara się w jednym utworze zawrzeć możliwie jak najwięcej z tego, co wie i umie. Powstają w ten sposób dzieła z kategorii jak najbardziej słusznych, jednak do tego stopnia obciążone znaczeniami i patosem, że... kompletnie niestrawne.
Tomasz Man (rocznik 1968) studiował cztery fakultety (literaturę, filozofię, historię sztuki i kulturoznawstwo), o reżyserii nie wspominając. Był aktorem w teatrze alternatywnym, grał na gitarze w zespole rockowym, śpiewał, pisał teksty. Bagaż wiedzy i doświadczeń ma więc duży. Chodzi o to, by umiał z niego korzystać. Trzeba przyznać, że się stara. Wystarczy porównać sztukę, która ukazała się drukiem ("Dialog" 4/1998) z wersją sceniczną. Man dokonał tytanicznego dzieła rezygnacji z całych pokładów najbardziej pretensjonalnych treści. W zmierzaniu do prostoty wyrazu zagubił się jednak gdzieś w pół drogi, tworząc opowieść totalnie adramatyczną. W całym przedstawieniu jedyne niepokojące umysł widza elementy, to skosy ścian i mebli ekspresjonistycznej scenografii Magdaleny Gajewskiej.
Znajdujemy na scenie historię byłej śpiewaczki operowej, którą dotknęła ślepota. Cierpi głównie z powodu samotności. Opuszczona przez najbliższych ani umie, ani chce się porozumieć z bliźnimi. Godność osobista (pycha?) każe jej odrzucać każdą formę pomocy od obcych. Opieki krewnych pragnie, ale zraża ich nieustannie podejrzeniami o interesowność. Przez ponad godzinę grana przez Halinę Łabonarską bohaterka obnosi się po scenie ze swoim szlachetnym cierpieniem. I nikt nie potrafi jej pomóc, a widz już najmniej.