Artykuły

Joanna Liszowska

- Nie chodzi o to, by chodzić po scenie i tylko dobrze wyglądać. W Krakowie, w Operze za trzy grosze, będę grała Jenny i Panią Peachum. W Romeo i Julii u Stokłosy i Józefowicza będę Panią Capuletti - opowiada JOANNA LISZOWSKA.

"Jedna z najpiękniejszych polskich aktorek opowiada o rozstaniu z Robertem Rozmusem. Patrząc na zdjęcia, aż trudno uwierzyć, że to ona została porzucona.

Ale okres rozpaczy ma już za sobą. Wyjechała, poznała nowych ludzi. I przede wszystkim jest znowu szczęśliwie zakochana. VIVIE! mówi, że minęła już życiowy zakręt

Katarzyna Zwolińska: - Co się stało z Panią i Robertem Rozmusem?

Joanna Liszowska: - Chyba nigdy nie ma jednego powodu, dla którego ludzie się rozstają. Nie chcę o tym mówić, bo mimo goryczy i żalu, chcę zachować szacunek dla Roberta. Jakby nie było, z jakiejś przyczyny byłam z nim ponad dwa lata. I chcę, żeby szacunek do mnie miał Robert.

- Czasem rozpamiętywanie pomaga.

- Dla mnie to jest zadręczanie się. A ja nie mam zamiaru się zadręczać. Chcę zamknąć ten rozdział mojego życia, zostawić to wszystko za sobą i zacząć normalnie żyć. W spokoju budować swoje szczęście. Życie przecież toczy się dalej.

- Rozstania dają siłę, czy podcinają skrzydła?

- Teraz czuję, że dają siłę. Poprzednim razem, rok temu, kiedy mnie zostawił, długo dochodziłam do siebie. Natomiast w tej chwili powiedziałam sobie, że nie mogę się załamywać. Wzięłam się w garść i zaczęłam normalnie funkcjonować. Choć momentami było bardzo ciężko.

- Praca jest dla Pani lekarstwem?

- Nie, dla mnie lekarstwem był wyjazd. Zaraz po rozstaniu pojechałam na tydzień do Londynu. Decyzję podjęłam w jednej chwili, a w następnej już siedziałam w samolocie. Poszłam na koncert Lenny'ego Kravitza, poznałam bardzo sympatycznych, barwnych i życzliwych ludzi. Wróciłam z nową energią i z zupełnie innym spojrzeniem na świat.

- Dlaczego Londyn?

- Kilka tygodni wcześniej, kiedy między nami zaczęło się źle dziać, poleciałam tam pierwszy raz. Czułam, że muszę na chwilę zniknąć, dać Robertowi czas na przemyślenie pewnych spraw. To było dla mnie duże wyzwanie, bo byłam tam sama. Pomyślałam wtedy, że jak sobie poradzę, to później ze wszystkim dam sobie radę. Londyn jest dla mnie źródłem energii. Chcę tam wracać.

- Jest Pani teraz kobietą na zakręcie?

- Wydaje mi się... jestem pewna, że ja już minęłam ten zakręt.

- Silna baba z charakterem?

- Szczerze mówiąc: tak. Teraz czuję się silna. Mam ogromny apetyt na życie. Paradoksalnie to dzięki Robertowi po raz drugi uwierzyłam, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni.

- Nie było chyba łatwo odciąć się od tego wszystkiego? Dała Pani przecież Robertowi szansę, a on z niej nie skorzystał.

- Dałam mu rok temu, dałam mu teraz... nie chciał. Trudno. Widocznie tak miało być. [>

- A Pani umiałaby wykorzystać swoje szansę?

- Różnie. Zazwyczaj boję się tego, co będzie później. Po tym moim nagłym wyjeździe wszyscy myśleli, że jestem ryzykantką...

- A nie jest Pani?

- Nie mam duszy ryzykanta i boję się podejmować decyzje. Boję się ich konsekwencji.

- Ale decyzję o rozstaniu podjęła Pani...

- Nie, to nie ja ją podjęłam.

- Przed rozstaniem człowiek odczuwa pewnego rodzaju samotność.

- Miałam uczucie, że Robert po prostu się ode mnie z każdym dniem coraz bardziej oddala. Im bardziej ja wyciągałam rękę, tym on był dalej. To jest przerażające, zwłaszcza jeżeli się razem mieszka. Nagle okazuje się,

że człowiek, którego się tak kocha, staje się zupełnie obcy. Nie życzę nikomu takiego uczucia.

- I jeszcze te artykuły, które zaczęły się pojawiać na Państwa temat.

- Jestem typem osoby, która musi się wygadać. I chyba zrobiłam błąd. Ale trudno mi było to wszystko, co się działo, zatrzymać dla siebie. Wydawało mi się, że to, co mówię w zaufaniu bliskim ludziom, nie ujrzy światła dziennego. Możliwe, że zwierzyłam się jednej osobie za dużo.

- Nie dość, że zawiodła się Pani na ukochanym, to jeszcze na przyjaciołach?

- Nie uogólniajmy. Ktoś, niestety, nie wiem kto, nadużył mojego zaufania. Dlatego postanowiłam zamknąć tę sprawę. Chcę powiedzieć: tak, rozstaliśmy się, nie jesteśmy już ze sobą, nie mieszkamy już razem i... mam nieskończone 26 lat, a nie - jak napisano - 28. Nie wystawiłam też walizek Roberta za próg, bo mieszkaliśmy w jego mieszkaniu, a nie moim. Stało się, koniec kropka.

- Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami.

- Niestety, to prawda. Dwa dni po naszym rozstaniu mój ojciec odszedł od mamy. Po 31 latach małżeństwa. Ale mama jest silną kobietą, tak jak ja. Jest dzielna. Jej na pewno jest dużo trudniej. W końcu byli razem tyle lat!

- Czego dowiedziała się Pani o sobie, doświadczając tego wszystkiego?

- Związek z Robertem był na swój sposób i wyjątkowy, i trudny. Robert

jest samotnym wilkiem. Przez wiele lat wyrobił sobie starokawalerskie przyzwyczajenia. Trudno mu dla kogoś zejść ze ściśle wytyczonej drogi. Ale mimo wszystko to właśnie jego wybrałam i pokochałam. A ja przecież też nie jestem ideałem. Przez nasz związek wiele się nauczyłam, wiele dowiedziałam. Przede wszystkim o sobie. Na przykład tego, że mogłabym wybaczyć zdradę...

Mogłabym. Tylko pod warunkiem, że ktoś oczekuje tego wybaczenia. Kiedyś wydawało mi się to po prostu niemożliwe.

- W dalszym ciągu pracujecie razem. Pani to nie przeszkadza?

- Przecież nie będziemy się mijać na korytarzu i udawać, że się nie znamy. Robert zawsze będzie istotną częścią mojego życia. Jedno wiem - nigdy, jak to się mówi, nie zostaniemy przyjaciółmi. To będzie raczej niemożliwe.

- Jak radzi Pani sobie z takimi stresującymi sytuacjami?

- Na pewno nie rzucam talerzami. Ale tak naprawdę jest ze mną różnie. Czasem sobie popłaczę, czasem włączam jakąś płytę i śpiewam albo po prostu wsiadam na rower i jadę przed siebie. Byle do przodu.

- Wierzy Pani, że jeszcze znajdzie szczęście?

- Samo mnie znajdzie. Już znalazło... w najmniej oczekiwanym momencie. Zdążyłam oswoić się z myślą, że jestem sama. A muszę powiedzieć, że zawsze bałam się samotności. I nagle... szczęście się do mnie uśmiechnęło. I wbrew temu, co wcześniej sądziłam, znowu potrafię zaufać facetowi.

- Spotkała Pani kogoś?

- Tak. Spotkałam człowieka, który sprawia, że nareszcie czuję się piękną, wspaniałą i wyjątkową kobietą.

- To w końcu w jakiej kondycji jest Pani serce?

- W cudownej. Wiem, że porażki są wpisane w nasze życie i bolą, ale mają sens, bo po burzy zawsze wychodzi słońce. Czuję, że życie jest piękne. Mam wokół siebie życzliwych ludzi, zawodowo wszystko mi się dobrze układa, a do tego jeszcze moje serce zadrgało.

- Przypadek?

- Nic nie dzieje się przez przypadek. Myślę, że to raczej przeznaczenie. On też, mniej więcej w tym samym czasie, rozstał się z ukochaną osobą. Mniej więcej w tym samym momencie co ja postanowił, że polubi swoją samotność. A tu...

- Zazwyczaj rozstania przechodzi się ciężko, a Pani dość szybko sobie poradziła.

- Szczerze mówiąc też się sama dziwię.

- A może po prostu lubi Pani stan zakochania?

- No wie pani? Zakochanie to dla mnie pojęcie ulotne. Ja traktuję miłość bardzo poważnie, szczególnie teraz, kiedy wiem, że często więcej wymaga, niż daje.

- To, co Panią spotkało, daje nadzieję innym kobietom, że świat nie kończy się na jednym mężczyźnie. Że może je w życiu spotkać jeszcze coś dobrego.

- Po pierwszym rozstaniu zrobiłam to, co robi wiele porzuconych kobiet. Żyłam nadzieją, że on wróci, choć przeczuwałam, że jest to decyzja nieodwołalna. Myliłam się. Za drugim razem wiedziałam, że nie wróci i że muszę wziąć się w garść, zacząć wszystko od nowa. Bez niego. Udało się.

- Napisano o Pani, że cała jest złożona z erotyki, że jest nową polską seksbombą.

- Co mogę powiedzieć? Magda Umer nazywa mnie Feromon. Śmieję się z tego, choć zdarza się, że opadają mi ręce. Ale w sytuacjach, kiedy jest przykro i źle, to akurat jest nutką rozweselającą.

- Została Pani zaszufladkowana jako piękna, ponętna blondynka, emanująca seksapilem?

- Muszę przyznać, tfu, tfu, odpukać, że na szczęście nie. Gram takie role, w których wykorzystuję moją cielesność. Ale nie tylko. Od momentu skończenia studiów udało mi się dotknąć bardzo różnych konwencji i zagrać bardzo różnorodne role. Powierzchowność w przypadku Roxie z Chicago czy Panny Tutli Putli jest ważna, ale muszę też zagrać, zaśpiewać, zatańczyć. Nie chodzi przecież o to, by chodzić po scenie i tylko dobrze wyglądać. W Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, w Operze za trzy grosze, będę grała Jenny i Panią Peachum

- matkę Polly. W Romeo i Julii u Stokłosy i Józefowicza będę Panią Capuletti, matką Julii. Czyli liczy się też to, co potrafię - mój warsztat, a nie tylko to, jak wyglądam.

- Spektakle w Warszawie, w Krakowie, serial... Jak sobie daje Pani radę?

- Miewam momenty załamań, zwłaszcza jak sobie pomyślę, że znowu będę musiała kursować między Warszawą a Krakowem. Ale mam w tym już wprawę. I wiem, że z jednej strony jest to bardzo męczące, stresujące, ale z drugiej strony, że tak trzeba. Podjęłam właściwą decyzję, wybierając ten zawód. Po prostu lubię to, co robię.

- Zakłada Pani maskę?

- Raczej pancerz ochronny. Takim pancerzem jest właśnie to, że nie chcę spoglądać wstecz. Bo wiem, że mogłoby to mnie osłabić. Za mną są już zamknięte drzwi. Chcę żyć teraźniejszością i iść śmiało do przodu".

Na zdjęciu Joanna Liszowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji