Tomasz Mann zaczesany
Jerzy Łukosz, z wykształcenia germanista, prozaik i autor kilku dobrze przyjętych książek eseistycznych (min. "Języków prozy", "Bytu bytującego" i "Oka cyklonu"), czytelnikom "Sycyny" znany także z "Prowincji literackiej", dwa lata temu zadebiutował w "Dialogu" (1995, nr 11) jako dramaturg. Jego "Tomasz Mann" opatrzony został podtytułem "Sztuka w dwóch aktach", choć na dobrą sprawę jest to jeszcze jeden esej, tym razem sceniczny, w którym autor wyraża swoją prawdę o wielkim pisarzu. "Nie jestem biografem - czytamy w programie - do Tomasza Manna podchodzę jako pisarz. Myślę, że przez ten rodzaj podejścia zachowuję jeszcze większą wierność biografii. Tyle, że nie złożonej z zewnętrznych faktów życia; nimi niech zajmują się uczeni. Mnie interesuje biografia wewnętrzna, wyobrażona gra hipotez, zapis myśli, rozmów, snów." Gdy dwa lata temu przeczytałem "Tomasza Manna", pomyślałem, iż rzecz mogłaby być zaprezentowana w warszawskim Teatrze Ochoty, tak jak został on uformowany przez Halinę i Jana Machulskich, którzy po przedstawieniach zawsze zapraszali widzów na rozmowy. Bywały one, rzecz jasna, raz bardziej udane, raz mniej, ale zdarzały się i bardzo interesujące. Nie zawsze mówiło się w nich o samej, przed chwilą obejrzanej sztuce, częściej o sprawach w niej poruszonych. "Tomasz Mann" niewątpliwie podsuwa temat do rozmowy czy też dyskusji, co zresztą jest jedną z podstawowych funkcji eseju. Ale w Teatrze Ochoty, kierowanym obecnie przez Tomasza Mędrzaka, nieco inne dziś porządki. Nie chcę przez to powiedzieć, że gorsze, po prostu inne. Rozmowy po przedstawieniu nie było. A szkoda.
Jerzy Łukosz, dokopując się swojej prawdy o Tomaszu Mannie, ukazuje, jak trudne jest dorastanie do wielkości. Z drugiej zaś strony, jak obligująca jest wielkość. Ale ukazuje on także jeszcze coś innego, to mianowicie, że pisarz, "powołując do życia" bohaterów literackich, w pewnym sensie dokonuje aktu autokreacji. Czytelnicy bowiem zaczynają go utożsamiać z najwyższym autorytetem moralnym, który tych bohaterów stworzył, obdarzył takimi a nie innymi biografiami i tak a nie inaczej rozdzielił racje. Obecny u Łukosza autokreacyjny motyw działań Manna, twórcy przedstawienia jeszcze dodatkowo podkreślili, wprowadzając opis pogrzebu Tomasza Buddenbrooka. Podawany przez głośnik radiowy, sprawia w pierwszej chwili wrażenie transmisji z pogrzebu pisarza. Widz ma prawo sądzić, że to już finał przedstawienia. Gdy się zorientuje, że chodzi tu nie o pisarza, lecz o bohatera jego powieści, zaczyna pojmować, iż Mannowa autokreacja sięga aż po grób.
Przewrotność sztuki Łukosza polega na tym, iż jedynym obecnym na scenie przedstawicielem czytelników twórczości wielkiego pisarza jest Frank, jego osobisty fryzjer i jednocześnie agent Gestapo, żyjący niczym polip osiadły na rafie koralowej, kabotyńsko zachwycający się twórczością autora "Buddenbrooków", kreatura, prosperująca pod moralnym parasolem inwigilowanego. Ów Frank, który z pamięci potrafił wyrecytować całych "Buddenbrooków", a dla Deutsche Gramophon w Los Angeles nagrał "Czarodziejską górę", "Śmierć w Wenecji" i "Tonia Krogera", "nabawił się - jak mówi żona Manna, Katia - pewnego gatunku groźnej psychozy. Otóż mówił w końcu już tylko Tomaszem Man-nem. Ani jednego własnego słowa. Na każde pytanie miał odpowiedź Tomaszowego bohatera". W finale fryzjer zostaje prezydentem wolnych Niemiec.
Reżyser, Aleksander Berlin, wyeksponował Franka. W końcowych scenach ten fryzjer i emerytowany konfident prezentuje się z pewną dystynkcją. Przypruszone dyskretną siwizną ciemne włosy, przyzwoicie skrojony garnitur i elegancka laska w ręku - to robi dobre wrażenie. I o to chodzi. Frank Romana Gramzińskiego jest tego świadomy. Od czasu do czasu w jego oczach pojawia się dyskretny i zagadkowy uśmieszek, świadectwo satysfakcji hochsztaplera, któremu się udało. W końcu zrobił karierę o wiele świetniejszą od osiągniętej przez niejakiego Artura Ui. Tamten opanował jedynie chicagowski magistrat, temu udało się zdobyć najwyższy urząd w państwie. W sztuce Brechta gangstera, szykującego się do skoku na władzę, pewien aktor uczy sposobu bycia przystojnego osobie publicznej, godnej. "Nie chce pan przecież - mówi - wyglądać, panie Ui, jak fryzjer". W finale przedstawienia Aleksandra Berlina na scenę pada (także w sensie dosłownym) długi cień byłego fryzjera z elegancką laską w ręku.
Na scenie Teatru Ochoty doszło do odwrócenia proporcji. U Łukosza polityka stanowi kontekst dramatu rozgrywającego się w płaszczyźnie moralnej. W przedstawieniu Aleksandra Berlina to polityka zmusza do zastanowienia się nad jej moralnymi implikacjami. Wynika to nie tylko ze sposobu, w jaki potraktowany został Frank, lecz również z ujęcia roli tytułowej. Tomasz Mann Henryka Machalicy to staruszek po trosze uparty, chwilami nudny, zrzędliwy, po trosze safanduła, z którym niewątpliwie trudno wytrzymać w domu, ale przede wszystkim trudno się zorientować, jakimi racjami właściwie kieruje się ten człowiek uchodzący za autorytet moralny. Elementy groteski, obecne u Łukosza, tu w niektórych scenach wręcz dominują.
W sztuce Łukosza są dwie ważne sceny. Pierwsza to rozmowa Tomasza Manna z nieobecnym na scenie Fuhrerem, którego głos dochodzi z głośnika. Ma ona w sobie coś z ewangelicznego kuszenia. Ale czy safanduła może być partnerem godnym szatana? Druga scena jest projekcją myśli Kati, zastanawiającej się nad symbiozą pisarza i jego fryzjera oraz nad samą sobą współtworzącą trójkąt tak potrzebny wielkiemu autorytetowi. Twórcom przedstawienia monolog ten wydał się czymś mało naturalnym, wobec tego Katia w przedstawieniu kieruje swoją opowieść do widzów. Głośne myślenie przemieniło się w zwierzenie raczej plotkarskie. Katia Elżbiety Kijowskiej - przyznać trzeba - zwierza się bardzo kulturalnie, ale w tej interpretacji słowa o "kuszeniu na górze" są jedynie informacją, że Mann często zamykał się na piętrze swego domu i przeżywał tam męki twórcze oraz duchowe katusze.
"Ta fikcja - czytamy w programie - nie służy zabawie, ma przybliżyć do prawdy", oczywiście o Tomaszu Mannie. W przedstawieniu Aleksandra Berlina Łukoszowa fikcja na ogół służy zabawie, która stanowi - być może - pewien przyczynek do karier Arturów Ui.