Artykuły

W Szczecinie zacząłem śpiewać

- Sam prowadzę swoje koncerty. Ludzie tak wolą. Opowiadam historie, które się zdarzyły na scenie, a które są bardzo śmieszne. Ja tylko staram się je dramaturgicznie opracować. Lubię spotykać się z ludźmi. Traktuję wszystkich jednakowo, czy to w San Francisco, czy w Szczecinie - mówi tenor WIESŁAW OCHMAN.

Podobno spotkał się pan kiedyś z Jackiem Nicholsonem.

- Na Zachodzie aktorzy chodzą do opery. W latach osiemdziesiątych w Metropolitan Opera na przedstawieniu "Borys Godunow" było bardzo dużo znanych osób. To był polski dzień czy nawet tydzień, w każdym razie oprócz mnie śpiewała także Teresa Żylis Gara. Po przedstawieniu za kulisy przyszedł Jack Nicholson i powiedział do mnie "Jak ty możesz wchodzić i śpiewać jednocześnie i się nie pomylić". Ja na to: "A ty w "Locie nad kukułczym gniazdem" jak grałeś? On na to: "Ja nie grałem, ja byłem po prostu". On w stu procentach realizował założenia reżysera. Myślę, że w kinie nie można udawać. Kamera jest bezwzględna, w pełni obiektywna. W teatrze czy operze patrzy się na aktorów przez pryzmat emocji, wzruszeń

Skąd pan tyle wie o kinie?

- Zawsze się nim interesowałem. Jestem zaprzyjaźniony z reżyserami, aktorami, między innymi z Jerzym Antczakiem i Jadzią Barańską.

Oboje mieszkają w USA.

- W Los Angeles. Kiedy śpiewałem koncert noworoczny w Operze Bałtyckiej, zadzwonili do mnie i dziękowali za przesłanie nagrania z omówieniem "Dni i nocy", które ukazało się w Polsce, o czym oni nie wiedzieli. Muszę się przyznać, że posłałem im przy okazji książkę, którą napisał o mnie redaktor Jerzy Skrobot. W nagraniu "Nocy i dni" było dużo archiwalnych materiałów i zdjęć. Ucieszyli się z tego, bo choć mają wielu przyjaciół na całym świecie, to siedzą tam sami. Jestem zaprzyjaźniony z wieloma aktorami, często rozmawiamy. Byłem bardzo serdecznie związany z Tadeuszem Łomnickim, jestem cały czas z Gustawem Holoubkiem i jego żoną Magdą Zawadzką, Lolkiem Pietraszakiem i jego żoną, też aktorką. Chodzę do teatru, obserwuję, co się dzieje, mam więc wiedzę nie tylko teoretyczną, ale i praktyczną. Teatr musi się sprawdzać w praktyce. Można teoretyzować na temat tego, jaki ma być bohater, ale na scenie i tak może wyjść zupełnie co innego. W Berlinie spotkałem kiedyś pana Axera...

... Erwina

- Opowiadał mi o Kurnakowiczu. Ten znakomity aktor grał Horodniczego już po raz sześćdziesiąty któryś, tym razem na występach w Paryżu. Zachwycano się jego rolą, były wspaniałe recenzje, a tu nagle Kurnakowicz pyta Axera: "Ten Horodniczy to dobry czy zły człowiek?". Można grać, jakby nie zdając sobie z tego sprawy i przekazywać uniwersalne prawdy. Bo cała sprawa polega na tym, żeby dotrzeć do widza czy słuchacza tak, żeby on się utożsamiał z tym, co się dzieje na scenie.

Twierdzi pan, że jest przeciwko udziwnianiu i unowocześnianiu przedstawień na siłę.

- Jeżeli opera napisana jest współcześnie, to można zastosować środki wyrazu typu telekamery czy mikroporty. Natomiast jeżeli to jest "Tosca", to trzeba znaleźć taki klucz, żeby współcześni uwierzyli w historię, która zdarzyła się ileś lat temu. Wielu reżyserów gubi się w materiale muzycznym, uważają, że trzeba ciąć. Ja też tnę rzeczy, które są niepotrzebne, tak zrobiłem w "Krainie uśmiechu", którą wyreżyserowałem w Operze na Zamku w Szczecinie. No, ale proszę sobie wyobrazić "Wesołą wdówkę" wśród gangsterów? Widziałem taką. Tylko po co tak wymyślać? Muzyka się nie zmienia.

Podobno czuje pan sentyment do Szczecina.

- Bardzo lubię to miasto. W Szczecinie ukazała się pierwsza wzmianka o mnie. Redaktor Kruszona napisał: "Czyżby przyszły Kiepura?" To było po festiwalu zespołów studenckich, chyba w 1959 r. Graliśmy w piłkę nożną, potem był koncert, wyszedłem w filharmonii i zaśpiewałem. Dostałem pierwszą nagrodę. Rzuciłem wtedy papierosy marki Mewa i zacząłem lekcje śpiewu. Chodziłem do profesora Serafina. Tak to się zaczęło. To bardzo ważne dla młodych, żeby ktoś im powiedział, że warto coś robić. Przypomina mi się Kiepura, który był prekursorem poważnych popowych śpiewaków. On pierwszy potrafił rozmawiać z publicznością. Zszedł z piedestału, wyszedł przed tłum i dla niego śpiewał. To było coś fenomenalnego. Znałem bardzo dobrze żonę Kiepury, Martę Egerth. Byłem u nich w domu w miejscowości Ray. Wisiał tam portret namalowany przez syna Szalapina, który był malarzem, a w drugim pokoju był bardzo ładny obraz Stryjeńskiej. Egerth mówiła, że Stryjeńska nie chciała tego obrazu sprzedać Jankowi Kiepurze. Na to on, że jak mu ten obraz sprzeda, to on będzie jej do końca życia za darmo śpiewał. I ona zdecydowała się obraz sprzedać. Egerth miała wielki samochód, typowy dla Amerykanów. A ona jest nieduża, filigranowa i piękna. Pojechaliśmy kiedyś na obiad, a ona rąbnęła tyłem wozu w mur. Mówię: "Marta, ty rąbnęłaś w mur", a ona na to: "Wiesław, to nie jest mój mur". Niezwykle sympatyczna, urocza osoba.

O tym, że jest pan świetnym gawędziarzem, krążą legendy.

- Sam prowadzę swoje koncerty. Ludzie tak wolą. Opowiadam historie, które się zdarzyły na scenie, a które są bardzo śmieszne. Ja tylko staram się je dramaturgicznie opracować. Lubię spotykać się z ludźmi. Traktuję wszystkich jednakowo, czy to w San Francisco, czy w Szczecinie. Ludzie mają podobną wrażliwość i nie zależy im na tym, czy to jest tonacja F-dur czy e- mol. Im chodzi o przeżycie, a nie o tonację.

Jak widać, jest pan nie tylko śpiewakiem. ale humanistą o szerokich zainteresowaniach.

- Interesuje mnie wiele rzeczy. Po skończeniu technikum zdobnictwa ceramicznego miałem iść na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Ale koledzy z internatu powiedzieli mi, że nie namaluję bitwy pod Grunwaldem, więc skończyłem Akademię Górniczo-Hutniczą i nawet pracowałem w wyuczonym zawodzie. Jednocześnie uczyłem się śpiewu i malarstwa. Tylko z matematyki byłem nienadzwyczajny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji