Sprzedać Manna za dowcip
Sztukę Jerzego Łukosza pt. Tomasz Mann wystawił Teatr Polski w Bydgoszczy w koprodukcji z Teatrem Ochoty w Warszawie. Obydwa przedstawienia wyreżyserował Aleksander Berlin. W obydwu rolę tytułową zagrał Henryk Machalica. Ciekawostką jest fakt, że w wersji bydgoskiej aktorowi partnerowała Ewa Dałkowska w roli Kati i Zdzisław Wardejn w roli fryzjera Franza, a w Warszawie zastąpili ich: Elżbieta Kijowska i Roman Gramziński, aktor teatru w Bydgoszczy.
Niewątpliwie każda prapremiera polskiej sztuki jest wydarzeniem wartym odnotowania. Co sezon przecież rozlegają się jeremiady krytyków, że teatr bez współczesnej dramaturgii usycha. Teatry narzekają, że dobrych, nowych tekstów nie ma. Autorzy skarżą się, że dyrektorzy i reżyserzy w ogóle nie interesują się ich twórczością. Wszystkie te śpiewki są tak samo nudne, jak nadzieje komentatorów piłkarskich, że Polska wygra wreszcie ważny mecz. Utwór Łukosza od publikacji w Dialogu czekał na próbę sceny dwa lata. Co charakterystyczne: dramat wzięły w konću na afisz teatry spoza ścisłej czołówki. Dla autora z pewnością krzepiący był fakt, że w jego sztuce zagrali dobrzy aktorzy. Mechanizm dramaturgicznego debiutu zadziałał prawidłowo. No dobrze, ktoś powie, ale czy "Mann" jest sztuką wartą wystawienia? Łukosz zdobył referencje samego Jana Kotta, który napisał: "to ze wszech miar znakomita sztuka i świetny tekst. Ta komedia serio w trzech osobach ani przez chwilę nie nuży. Mann jest znakomicie pokazany, i to nie tylko w oszczędnych realiach, ale w małości i wielkości olimpijczyka z jego pokusą władzy i zaszczytów, i z jego absolutnym egocentryzmem. Znakomity jest pomysł na przydanie mu Sancho Pansy, który, o ile pamiętam, też zostaje gubernatorem, fryzjera i konfidenta (konfident to przecież także ten, komu powierza się własne myśli, wnętrze)".
Jacek Kopciński w szkicu opublikowanym w tym numerze Teatru wnikliwie przedstawił rozmaite znaczenia sztuki Łukosza. Trzeba jednak do pochwały Tomasza Manna dodać komplementy, zdawałoby się, oczywiste, ale na tle tego, co się u nas pisze, urastające do rangi ewenementu. Ten dramat daje materiał na trzy ciekawe role aktorskie, jest napisany świetnym językiem i może zainteresować kogoś więcej niż tylko autora.
Nie wszyscy, jak się okazało, ucieszyli się z teatralnego debiutu Jerzego Łukosza. Ze zdumieniem przeczytałem recenzje z warszawskiej premiery Tomasza Manna w dwóch ogólnopolskich dziennikach. Gwoli ścisłości: jeden z recenzentów swoje opinie o przedstawieniu Teatru Ochoty umieścił w regularnie drukowanym felietonie o wiele mówiącym tytule: Kocham teatr. Obydwaj autorzy nie wykazali zaciekawienia dla sztuki Łukosza. Mają oczywiście prawo do odmiennego sądu, choć myślę, że zinterpretowali Manna w nader powierzchowny sposób. "Przyznam, że niewiele mnie obchodzi lustrowanie Tomasza Manna, skoro pozostały po nim jego wspaniałe powieści" - wyznał jeden z krytyków. Tak jakby Łukosz grzebał w jakiejś "teczce" autora "Czarodziejskiej góry", a nie próbował zrekonstruować coś, co nazwał "biografią wewnętrzną" pisarza. Sądzę, że dla widza, nie znającego życiorysu Tomasza Manna, bohater sztuki Łukosza może wydać się interesujący jako przykład twórcy, który stanął wobec szczególnych wyzwań historii. Jego los i postawa nie jest zresztą czymś absolutnie wyjątkowym. Czy nie dałoby się podobnej sztuki napisać o którymś z naszych wielkich artystów?
Pal więc licho, że warszawskim recenzentom Tomasz Mann po prostu się nie spodobał. Głos "za" Jana Kotta widać nie był przekonujący (nie pomógł Łukoszowi, tak jak Januszowi Głowackiemu przy okazji "Antygony w Nowym Jorku"). Nie do przyjęcia jednak jest ton lekceważenia, jakim skwitowano debiut wrocławskiego autora. Nie usprawiedliwia tego krytyczna ocena samego przedstawienia. Nie będę się upierał, że Aleksander Berlin i jego aktorzy zrobili wszystko, by sztuka Łukosza należycie ze sceny zabrzmiała. Ale też kuriozalne wydaje mi się stawianie na przykład zarzutu, że Henryk Machalica "swoją powierzchownością Tomasza Manna zupełnie nie przypomina". Stwierdzenie, że akcję sztuki wypełniają rozmowy pisarza podczas strzyżenia, recenzent opatrzył oczywiście złośliwym komentarzem: "Dla nikogo nie jest tajemnicą, że głowa aktora, jak na ironię, zbyt wielu cięć nożycami nie wymaga". To się kiedyś nazywało: sprzedać Żyda za dowcip.
Felietonista "kochający teatr" po rzuceniu paru uwag dotyczących sztuki i spektaklu ("dużo eseistycznej waty", "niech to będzie interesujące i niech trzyma w napięciu") zaproponował, by wysłać reżysera z autorem Tomasza Manna na dużą kawę, "żeby sobie jeszcze raz wszystko przegadali". Ciekaw jestem, czy w podobnie protekcjonalny sposób recenzent odniósłby się do utworu, dajmy na to, Tadeusza Słobodzianka...?
Rozumiem, że recenzent teatralny dziennika czasami szybciej tekst pisze niż nad nim myśli. Znam ten ból. Ale, panowie, następnym razem, gdy będziecie biadolić, jak marnie jest z naszą dramaturgią współczesną, zastanówcie się, czy sami nie podstawiliście nogi jednemu z ludzi, na których czekacie?